Jestem jednym z miliardów,...
Siedziałem w przedziale pociągu, obserwując
beznamiętnie rozpędzoną za oknem monotonię
krajobrazu… Sady, pola, łąki… Lśniące
stawy… Poprzetykane żółtymi kwiatami gęste
kępy traw… Woń letniego powiewu… Po
łagodnych, zalesionych zboczach wspinał się
razem z cieniem giętki bluszcz, goniąc
umykającą wciąż linię horyzontu… Ważyły
swoje skrzydła płonące ptaki… Promieniowały
tą jasnością niemą, której wtórowały
kryształowe rozbłyski szemrzących
strumieni… Pulsowały mi skronie od
dudniących pod żelaznymi kołami drewnianych
mostów, przerzuconych nad lśniącymi
wstęgami ziemskiego krwiobiegu, niczym
wielkie rezonansowe pudła… Usypiałem,
oparty czołem o szybę… Białe obłoki,
ścinane przez szkło, przybierały rozmaite,
nietrwałe formy… Drżały od ciepła
strumienie atmosfer… Coraz cięższe powieki…
Kołyszący, jednostajny rytm… Tam-tam…
Tam-tam… Tam-… Ta… T…
Obudził mnie świdrujący, przeciągły gwizd
hamowania. Rozwarłszy zlepione jeszcze,
jakby zapiaszczone powieki, zobaczyłem ―
jak przez mgłę ― parterową bryłę brudnego,
zaniedbanego dworca. Otworzyłem okno,
wychylając ostrożnie głowę. Nazwa
miejscowości nic mi nie mówiła, więc
zacząłem studiować mapkę trasy nad oparciem
siedzenia, wodząc palcem po kolejnych,
oznaczonych cyframi punktach. Otworzyły się
niespodziewanie drzwi. Zobaczyłem kątem oka
wchodzącego mężczyznę koło pięćdziesiątki.
Nie wyróżniało go nic szczególnego, ot
przeciętny obywatel… Po grzecznościowym,
wymówionym półgłosem przywitaniu, usiadł
sztywno naprzeciw mnie, kładąc sobie na
kolanach czarny neseser. Przymknął oczy.
Wyglądał niby zwyczajnie. Lekko łysiejący,
szpakowaty z kilkudniowym zarostem. Ubrany
przeciętnie, choć schludnie. Ciemno-szary
garnitur, biała koszula, poluzowany u szyi
czarny krawat, czarne, nieco zakurzone
półbuty… Sprawiał wrażenie przybitego… Biła
od niego jakaś trudna do zdefiniowania
zagadkowość…
Pociąg znowu ruszył, mijając wolno
opuszczone, stacyjne zabudowania… Powiewały
bezgłośnie zasłonki… Promienie
zmierzchającego dnia okrywały podłogę
przedziału pomarańczowymi smugami światła…
Panował całkowity spokój… Mężczyzna
najwyraźniej nie miał ochoty ze mną
rozmawiać. Ja zresztą też. Głowa zaczęła mi
powoli opadać… Już ogarniał mnie kolejny
sen, kiedy nagle usłyszałem głęboki głos
mojego współtowarzysza podróży:
― Wiem, że to pana wszystko nuży ― odparł
spokojnie, aczkolwiek stanowczo.
Spojrzałem na niego zaskoczony. A on
ciągnął dalej:
― Zastanawiał się pan nad tym, co nas
otacza? Nad sensem stworzenia? Jakie ma pan
koncepcje?
― Szczerze mówiąc, nie mam chyba żadnych.
Wie pan, codzienne obowiązki, problemy. ―
Próbowałem jakoś uciec od tych nader
zaskakujących pytań. ― To chyba sprawa dla
filozofów. ― Ściekały mi po plecach krople
zimnego potu.
― Ma pan rację. Myślało już wielu…
Począwszy od Platona, poprzez Kanta… aż do
teraz...
― Pisze pan książkę, artykuł albo
scenariusz?
― Nie piszę żadnej książki, ani
scenariusza. ― Zmarszczył brwi, jakby go
chwycił bolesny skurcz. Wyraźnie
cierpiał.
Nie wiedząc czy nie przekroczę delikatnej
granicy, zapytałem:
― Proszę wybaczyć moją niedyskrecję… Ma pan
jakieś zmartwienie? Choć może nie
powinienem…
― Nic nie szkodzi. Śmiało.
Milczałem.
― Wyczuwam u pana lęk. ― Lekki grymas
politowania wykrzywił mu spierzchnięte
usta.
― No cóż… Każdy ma jakieś kłopoty,
niespełnione marzenia…
― Wobec tego odpowiem panu, ale uprzedzam…
― dozna pan ogromnego szoku!
― Mianowicie? ― Spytałem zdziwiony.
― Słyszał pan o Wielkim Wybuchu?
― Owszem, słyszałem.
Mężczyzna kontynuował dalej swój wywód:
― Pierwotna nukleosynteza nastąpiła
dokładnie 14 mld lat temu. Była początkiem
wszystkiego. Ów początek wyłonił się z
niewyobrażalnie gorącej i gęstej
osobliwości, czyli punktu, gdzie
przyspieszenie grawitacyjne, gęstość,
temperatura ― były nieskończone. Osobliwość
miała zerową objętość, zerowy fizyczny
sens. Nagle ― pod postacią gwałtownego
rozbłysku światła ― zaistniały: czas i
przestrzeń,. Ten najwcześniejszy moment
jest tzw. Erą Plancka, bądź wczesnym
wszechświatem kwantowym. Era ta trwała od t
= 0 do t = 10 do minus 44 sekundy. Do jej
zrozumienia aspiruje między innymi Pętlowa
Grawitacja Kwantowa, M-teoria, czy Teoria
strun… Nie będę tego rozwijał… Po niej
nastąpiła Era wielkiej unifikacji,
poprzedzająca Erę inflacji, jej istnienie
opisał Alan Guth. Dopiero od tej chwili
zaczynają obowiązywać prawa ogólnej teorii
względności Einsteina. Kolejne etapy: Era
elektrosłaba, kwarkowa, kwadronowa,
leptonowa, promieniowania, materii,
galaktyczna… Początek, zatem ― nie był
zamianą materii w energię, tylko odwrotnie
― energii w materię. Wszystko kipiało od
wysokoenergetycznego promieniowania gamma
oraz Roentgena. Wielki Wybuch ogarnął od
razu całą przestrzeń… Przestrzeń i czas
tworzy materia i antymateria, czyli
elektrony i pozytony. Podczas swoistego
baletu śmierci ulegały one stopniowo
anihilacji, stając się fotonami, czyli
właśnie światłem. Ostatecznie zwyciężyły te
pierwsze, dzięki czemu istnieje materialny
świat i wszystkie żywe organizmy.
Dzisiejsza ucieczka galaktyk nie następuje
od jakiegoś wyróżnionego punktu, tylko
każda odbiega od każdej, niczym rodzynki na
rosnącym cieście. Wszechświat przypomina
kształtem ogromny, puchnący balon. ― Zada
mi pan pytanie: a co jest poza jego
granicami? ― Otóż poza nimi istnieje coś
zupełnie innego z kompletnie odmiennymi
prawami fizyki. Doskonały absolut
wszechistnienia. ― Zanudzam pana?
― Ależ nie. Niech pan mówi dalej… ―
Tylko…
― Zatem ― istnienie osobliwości zostało
potwierdzone matematycznym założeniem, tzw.
metryką
Friedmana-Lemaitre'a-Robertsona-Walkera.
Według niej wszechświat wykazuje
jednorodność i izotropowość. Jego elementy:
przestrzeń, czas, materia, antymateria,
energia, oddziaływania słabe,
elektromagnetyczne… ― Tylko?
― Właściwie, dlaczego mi to pan opowiada?
Jest pan fizykiem? ― Zapytałem nieco
poirytowany.
― Nie. Chociaż… czy ja wiem…
― Nie rozumiem?
― Widzi pan… jestem stworzycielem tego
wszystkiego.
― Kpi pan ze mnie?!
― Mówiłem przecież o niewyobrażalnym
szoku…
― Hahahaha! ― Parsknąłem nerwowym śmiechem,
obejmując dłońmi brzuch, ale po chwili
poczułem wściekłość, będąc przekonanym, że
facet robi mnie w konia. ― Żarty!? ―
Wrzasnąłem. ― Pił pan? ― Znowu ogarnął mnie
śmiech.
― Nasze gwiazdy powoli gasną, nie ma dla
nich ratunku. Materia ulega entropii, czyli
stopniowemu rozproszeniu. Grawitacja
słabnie. Zabije ją Wielkie Rozdarcie…
Wszelkie molekuły, nawet te subatomowe,
zostaną całkowicie rozerwane. Nie będzie
nic.
Zdębiałem do reszty. Miałem odczucie
jakiegoś wariackiego snu. ― Nie, nieee!
Dosyć! ― Zaprotestowałem, zasłaniając sobie
uszy.
― Ależ tak! ― Zaszeptał, niemal rozsadzając
mi czaszkę, jak czytający myśli telepata! ―
Nasz wszechświat nie jest jedyny. ― Dodał
już normalnym głosem.
― Słucham?
Nie zwracał uwagi. Mówił dalej:
― Są ich miliardy. Każdy ma swojego Boga,
istotę fizyczną i nie-fizyczną zarazem.
Zrodzoną z osobliwości i jednocześnie nią
będącą. Jestem jednym z miliardów ―
odparł.
― Inne wszechświaty? ― Zapytałem, niemal
łkając.
― Powstają w bezkresnym nad-wszechświecie
albo inaczej, multiwszechświecie, którego
nawet ja ― nie mogę ogarnąć rozumem.
― Multiwszechświecie?
― Puchną, pękają… niby bąble wrzącej wody…
Wiecznie…
― Chce pan powiedzieć, iż… rozmawiam nie z
człowiekiem, lecz… ― Bogiem?
― Tak.
Uderzyła mi do głowy krew. Mężczyzna
otworzył neseser, wyjmując dwie
nieprzezroczyste fiolki.
― Jeśli te substancje połączę ze sobą oraz
wstrząsnę ― nastąpi kres naszego
wszechświata. Będzie nowy Wielki Wybuch,
który go błyskawicznie unicestwi… Unicestwi
razem ze mną... Pierwsza zawiera
pramaterię, tzw. Ylem, nad-gęstą ciecz
jądrową sprzed 14 mld lat. To zaczyn
pierwszych pierwiastków chemicznych. Druga
― mieszankę wspomnianego wcześniej
wysokoenergetycznego promieniowania gamma i
Roentgena. Istnieje taka teoria
Alfa-Beta-Gamma… ― Być może słyszał pan o
niej?
― Jakiś absurd! ― Krzyknąłem.
― Żaden absurd ― syknął przez zęby,
ściskając dłońmi obie fiolki.
― A więc, totalny idiotyzm!
― Przekonać pana? Mój czas upłynął. Każdy
cykl ma swój kres. Powstanie nowe,
lepsze... Wszyscy Bogowie tak czynią. To
rodzaj ewolucji, rozumie pan?
― Ale, po co mi pan o tym mówi, znaczy, po
co mi o tym mówisz… Boże? ― Nie mogłem
wymyślić nic rozsądnego, więc wyszeptałem
jedynie: ― Dlaczego? ― Zaczynał je powoli
odkręcać. Bolesne pulsowanie rozsadzało mi
skronie. Najpierw pomyślałem, że chcę,
ponieważ byłem przekonany, iż z tego i tak
nic nie będzie, gdyż rozum nakazywał mi
traktować to wszystko jak jakieś
bajdurzenia wariata. Jednakże zwyciężył
pierwotny instynkt przetrwania. ― Niee! ―
Wrzasnąłem, skacząc mu momentalnie do
gardła.
Doszło do szarpaniny. Fiolki spadły na
podłogę. Wytrzeszczał przekrwione oczy,
charczał… Moje palce coraz mocniej ściskały
jego krtań… Miałem tego wszystkiego dość!
Pociąg gwałtownie szarpnął. Poleciałem do
tyłu, uderzając boleśnie potylicą o coś
twardego. Usłyszałem trzask pękającej
szyby… Zdążyłem jeszcze zobaczyć Boga,
wstrząsającego szybko obie substancje i ―
przeszywający wszystko potok
jaskrawo-niebieskiego światła… Potem… ― nie
było już NIC.
(Włodzimierz Zastawniak, sierpień, 2015)
***
Bibliografia:
1. Alan Dressler (1995): Podróż do
Wielkiego Atraktora (przekład: Jerzy
Lewiński). Zysk i S-ka Wydawnictwo
(1996)
2. John Gribbin (1986): W poszukiwaniu
wielkiego wybuchu (przekład: Piotr
Amsterdamski). Zysk i S-ka Wydawnictwo
(2000)
Komentarze (3)
Świetny mroczny kawał prozy.
Witaj Arsis.
Jak zawsze, zatrzymał mnie tekst, przekazem tematu,
refleksją.
Pozdrawiam serdecznie.:)
Wciągająca opowieść. Miłego dnia:)