Kościół.
Wchodzę, echo huczy za mną
i zaprasza zimny wiatr do środka.
Jest i ławka drewniana.
Wiodę po niej ręka, by trafić na zadrę.
Jest.
Krew płynie i czuję jej ciepło,
gdy strumyk przemyka wzdłuż dłoni,
by kroplą uderzyć w podłogę.
Tylko ja widzę. Cisza.
Wchodzi staruszek ksiądz.
I z nim baranki młode w bieli.
Śpiewamy, że zmartwychwstał.
Tylko nikt nie wie po co.
Gdyby wiedzieli, inni by byli. Żywi.
Słowa jak kadzidło.
Ciężko suną po kamiennej podłodze.
Uciekają.
Nie łapie ich nikt, nie wdycha ich sercem.
Komentarze (0)
Jeszcze nie skomentowano tego wiersza.