Lata dziecięce, lata...
Najbardziej lubiłam kasztana, choć był taki
wielki i mama zakazała mi podchodzić
blisko, żeby mnie nie kopnął w głowę
kopytem. A ja lubiłam po szkole zachodzić
do stajni, gdzie przy korycie był
przywiązany i patrzeć, jak gryzie siano,
lucernę lub owies, które mu rzucił wujek
Staszek, i jak parskał z zadowolenia. Nie
podchodziłam blisko, ale on chyba wyczuwał
mnie, bo się tak jakby oglądał i potrząsał
głową i swoją czarną grzywą. Jak mnie raz
zobaczył wujek Staszek w tej stajni, to
spytał:
- A co tak sie potrzysz, kaśtana nie
widziałaś? – i pociągnął mnie lekko za mój
warkocz.
Widać było, że wujek też najbardziej lubi
tego konia, bo zawsze go głaskał po
grzbiecie albo lekko klepał po zadzie,
najdłużej go czyścił i czesał.
- Bo nasz kasztan jest najładniejszy w
całym Turzyńcu, prawda, wujku? –
odpowiedziałam.
- No pewnie, że najładniejszy, a jeszczy
tyż najmundrzejszy – odpowiedział wujek i
dał mi cukierka, co przywiózł z targu.
Jak był w Skalińcu dzień targowy, to tata
jechał tam z naszym wujkiem Staszkiem i z
Józiem, moim najstarszym bratem, co miał
już szesnaście lat. Jechali wozem
zaprzężonym w nasze dwa gniade konie, a
czasem w karego i kasztana. Byłam kiedyś z
tatą i wujkiem na takim targu, który był na
takim wielkim rynku w Skalińcu. Wujek kazał
mi siedzieć na wozie, żebym się gdzieś nie
zgubiła, bo wszędzie pełno było koni, wozów
i ludzi. Podobało mi się to, bo mogłam
patrzeć na nasze koniki, jak przebierają
nogami i ruszają głowami tak, że aż czasem
mocno kołysała się nasza furmanka. Raz
wujek podszedł od przodu i dał im cukier do
pyska. Brał mnie też czasem na ręce, żebym
pogłaskała je po grzywach i po głowach.
Nawet się wtedy nie bałam, chociaż było to
tak wysoko, że jakbym spadła, to bym się
mocno potłukła.
Kiedyś podszedł do nas jakiś stary
człowiek, co miał taką śmieszną czarną
czapkę na głowie i długą siwą brodę. Cały
ubiór miał czarny i popatrzył się na mnie
swoimi małymi oczami. Tata podszedł do
niego i odeszli na drugą stronę wozu. Tata
wyjął z worka ziarno na takiej drewnianej
łopatce i pokazał temu człowiekowi. Ten
popatrzył, wziął trochę w rękę, powąchał,
pokręcił głową i powiedział:
- To dobre ino na pasze, nie na chlib. Moge
dać dwa złote czydzieści za korzec.
- Dwa złote trzydzieści za korzec! A bodej
cie, ty Żydu!– krzyknął tata i zakręcił
worek. – Jeśli to na pasze, to ino dla
mojigo wieprza, a nie dla twojigo.
Czarno ubrany człowiek machnął ręką i
odszedł do innej furmanki, obok naszej.
Tata splunął na ziemię i krzyknął do tego
pana, co był na tej drugiej furmance:
- Józek, nie zgodzej się na mni, niż na
trzy złote od Żyda, od tygo sfołocza!
Tamten nic nie odpowiedział, tylko znowu
coś musiał pokazywać temu Żydowi, co wyjął
z worka na swojej furmance. Ten z nim gadał
jakby dłużej, ale też w końcu sobie gdzieś
poszedł. Wtedy za chwilę ten pan Józek
wsiadł na furmankę, potrząsnął lejcami i
gdzieś odjechał.
- Chyba sie zgodzili – wypowiedział jeszcze
inny pan, co stał obok taty i wujka.
- Ale przecie chyba nie za dwa trzydzieści
za korzec! – krzyknął wujek i zapalił
fajkę.
Jak wracaliśmy, to już mi się tak spać
chciało, że wujek mnie położył z tyłu
furmanki na słomie, przykrył swoim
płaszczem i zaraz zasnęłam.
Najbardziej lubiłam te nasze łąki, które
łączyły się z żółtymi i zielonymi polami.
Gdzieś tam na granicy między łąkami i
polami rosły takie ogromne, wysokie topole.
Jak słońce zaświeciło, a wiatr zaszumiał,
to w liściach światło odbijało się i tak
wszystko pięknie błyszczało i migotało. A
liście szeleściły, kręciły się i wirowały,
całe wysokie, zielone kolumny kołysały się
majestatycznie na tle błękitnego nieba.
Cudne były te topole, ptaki w nich miały
gniazda i na wiosnę gwar był tam taki i
śpiew, że było słychać aż pod naszą
stodołą. Babcia mówiła, że topole i ptaszki
śpiewają razem Panu Bogu na chwałę.
Wciąż tam chodziłam, zwłaszcza że zanim
wyszłam do szkoły, to musiałam krowy tam
wyprowadzić z Kaziem i popilnować z naszą
psinką Muszką. Ona też lubiła latać po
łące, szukając czegoś w trawie i w tych
ziołach. Koło tych topoli wypływało
źródełko i latem piliśmy z niego czystą,
zimną wodę – ja, Kaziu i Muszka, a czasem
też Kinga. Zanim umarła, to chodziła tam
też z nami. Ona jednak nie zawsze to
lubiła, wolała być z mamą i jej pomagać w
domu i w kuchni. Mama mówiła, że ma z niej
wspaniałą pomocnicę.
I też każdy, kto tam przechodził, też lubił
zanurzyć ręce w źródełku i się napić. A
woda szemrała i pluskała po różnokolorowych
kamyczkach. Jak się podeszło jeszcze niżej,
na samą łąkę, to czasem widać było białego
boćka, jak brodził wśród wysokiej trawy i
szukał jedzenia dla siebie i swoich dzieci.
A zapach wokół był taki na łące, że babcia
mówiła: „żodne perfumy tak nie pachnum, jak
ta naszo łunka”.
Krowy trzeba było rano wyprowadzić na łąkę,
założyć sznury lub łańcuchy na kołki wbite
w ziemię, żeby krowa nie poszła gdzieś
daleko w szkodę na czyjąś inną łąkę albo
nie utopiła się w bagnie. W południe
babcia, mama albo wujek też tam chodzili,
żeby wydoić te krowy i je przebić, czyli
uwiązać je do kołków w innych miejscach,
żeby tam jadły trawę. Ja jeszcze nie
umiałam doić, ale mama mówiła, że już
niedługo muszę się tego nauczyć, i wiele
innych rzeczy. Potem jeszcze wieczorem
babcia, mama albo wujek znów chodzili na
łąkę, żeby wszystkie krowy odwiązać i
sprowadzić do obory. Niedługo potem słońce
zachodziło nad lasem po drugiej stronie
Zgłowiączki i robiło się na świecie coraz
ciemniej i ciemniej.
Mama wołała nas wtedy do domu, bo już
trzeba było już niedługo iść spać. Tata
zapalał w kuchni lampę naftową i wszyscy
czekali na kolację. Kinga najbardziej
lubiła pomagać mamie w kuchni i w obejściu,
ja lubiłam prać i sprzątać, a także robić
coś z babcią i rozmawiać z nią. Kaziu i
Józek pomagali tacie i wujkowi Staszkowi
przy oprzątaniu zwierząt i innych pracach
na podwórzu i w budynkach. Jak byłam
starsza, to i ja z nimi to robiłam,
zajmowałam się też ptactwem – kurami,
kaczkami i gęsiami, a czasem nawet indykami
i perliczkami, jak były u nas w
gospodarstwie. Najchętniej robiłam to razem
z babcią, bo ona zawsze miała coś ciekawego
do opowiadania ze swojego życia i z
historii okolicznych miejscowości. Czasami
żeśmy po prostu razem plotkowały, jak to
babcia z wnuczką.
A Rysiek, jak to Rysiek – zawsze gdzieś
chodził swoimi ścieżkami, czasem nikt nie
wiedział, gdzie się podziewa. Na obiad czy
kolację jednak zawsze zdążył się zjawić.
Jak już wszystko było w gospodarstwie
porobione, to każdy z nas musiał umyć się w
misce i wtedy przyjść do stołu w kuchni.
Przed jedzeniem trzeba było zrobić znak
krzyża i zmówić „Zdrowaś Mario”, zanim się
cokolwiek zjadło.
Bardzo lubiłam nasz chleb, który babcia
zawsze piekła w piecu, a potem wyjmowała,
kładła na drewnianej półce i przykrywała
takim niedużym, białym kawałkiem płótna.
Tata mówił, że chleb babciny jest chyba
najlepszy na całych Kujawach. Mama się
wtedy uśmiechała i lekko mierzwiła mu
włosy.
Babcia, jeśli była i słyszała takie
pochwały, to brała się pod boki i mówiła:
„Pon Bóg daje num swój najlepszy chlib, a
człowiek jino go piecze”.
Jak miała być kolacja, to mama też się
przeżegnała i zaczynała kroić ten chleb.
Dawała go nam na stół do jedzenia ze
smalcem i kapustą, czasem też z jajecznicą
lub z twarogiem. Co jakiś czas była na
stole kiełbasa lub kaszanka, co najbardziej
nasi panowie lubili jeść. Biały żur też
lubiłam, prawie zawsze był na śniadanie, a
na kolację znacznie rzadziej. Jak mama
wrzuciła do niego skwarki i cebulę, to
tata, wujek i chłopaki zawsze wołali o
dolewkę. Mama się śmiała, że tym żurem, co
oni zjedzą, to inna baba nakarmiłaby pułk
ułanów.
Miałam czternaście lat, gdy skończyłam
szkołę powszechną w Skalińcu. Mama mówiła,
że jestem już dużą panną, a Józek i Kaziu
śmiali się, że oglądałam się w szkole za
chłopcami, zamiast się dobrze uczyć. Wcale
to nie była prawda, bo całkiem dobrze się
uczyłam i na świadectwie z siódmego
oddziału miałam same piątki. Ani Józek, ani
Kaziu, nie dostali takich dobrych stopni na
świadectwie ze swojej ostatniej, czwartej
klasy, choć nie musieli tak daleko chodzić
jak ja, bo uczyli się gdzieś tu u nas na
wsi czy w Górzyńcu. Obaj moi bracia byli
już teraz po wojsku, chociaż Kazia zwolnili
wcześniej ze służby, bo był chory na płuca.
Najmłodszy z nas był nasz brat Rysiek. Był
jakiś taki inny, niektórzy na wsi mówili,
że nienormalny, ale mama złościła się na
nich, że to nieprawda. Rysiek jednak nie
chodził do szkoły i nawet nie nauczył się
jeszcze czytać, choć miał już jedenaście
lat. Bardzo go lubiłam, często przytulał
się do mnie i głaskał mnie delikatnie po
głowie. Mama często go chwaliła, gdy był
posłuszny. Najbardziej nie lubiła, gdy
bawił się zapałkami albo ostrym nożem.
Dostawał wtedy od mamy lub taty mocno po
łapach, a raz nawet dostał pasem, ale i tak
to niewiele dawało, bo ciągle mama
znajdywała coś takiego w jego kieszeni.
„Łun nos jeszcze kiedyś puści z ognim” –
narzekał wujek Staszek.
Józek miał dwadzieścia sześć lat i powinien
już się ożenić, ale wciąż nie mógł znaleźć
dobrej narzeczonej, która by mu się
podobała i miała na dodatek w posagu pięć
tysięcy złotych. Tyle chciał tato, żeby
posagu miała panna dla Józka, bo to on miał
objąć po nim gospodarstwo i zostać tutaj na
miejscu w Turzyńcu. A nie było to takie
łatwe, żeby panna ze wsi miała taki duży
posag. Już od dwóch lat modliłam się
codziennie w tej intencji do Matki Boskiej,
żeby się to wszystko dobrze skończyło, bo
przecież i Kaziu miał się po Józku ożenić.
W lipcu trzydziestego czwartego roku tak
dużo było deszczu w całej Polsce, że
wystąpiła wielka powódź, najbardziej w
górach, ale nie tylko. W górach potopiło
się dużo ludzi, a wielka woda poniszczyła
domy, drogi i mosty. Duże spustoszenia, a
na Wiśle przeszła wielka fala powodziowa i
ludzie wszędzie musieli przed nią
uciekać.
Duża ilość wody była też u nas w
Zgłowiączce, bo wiosną śniegi stajały. Wody
było tak dużo, że aż wylała się poza brzegi
rzeki i była rozlana po naszych kochanych
łąkach. Tata z Józkiem i Kaziem pływali w
drewnianej łódce, od jednego stawu do
drugiego, aż do stawu należącego do
sąsiadów Jasińskich. Czasem mnie też
zabierali i mogłam się napatrzeć na zieloną
trawę, wśród której pływały płotki, liny i
karasie. Kaziu mi je pokazywał i mówił, że
chyba wszystkie ryby się pomieszały, nasze
i sąsiadów, a część wypłynęła do
Zgłowiączki. Tylko nie te w stawach w
Górzyńcu, bo groble nie zostały zalane ani
uszkodzone. Woda przez nie się nie
przelała, to i ryby nie uciekły.
-Nimiec mo dobre groble – mówił Kaziu, jak
już wracaliśmy pod wieczór do domu.
Po kilku dniach woda spłynęła, a słońce i
wiatr szybko wysuszyły nasze łąki i aż do
lata nie było już tak bardzo mokro.
Rodzina Niemców o nazwisku Liedte była
dobrze znana w Skalińcu i okolicach.
Wywodzili się wszyscy z Górzyca, gdzie było
ich gospodarstwo rolne i rybackie.
Mieszkali tu jeszcze starsi państwo wraz ze
swoją najmłodszą córką Stefcią, moją
koleżanką z klasy w szkole powszechnej.
Najstarszy syn był młynarzem w pobliskiej
wsi Miedzianka. Wieś nazywała się tak samo,
jak mała rzeczka, co łączyła się w Górzyńcu
z moją kochaną Zgłowiączką. Na tej właśnie
Miedziance ten Liedte miał młyn wodny,
zbudowany jeszcze przez ich pradziadka.
Ładnie tam było, bo Miedzianka to bardzo
urokliwa, choć niewielka rzeczka. Sam młyn
był też już bardzo nowoczesny, bo miał
turbinę i prądnicę elektryczną. Woda
pracowicie napędzała turbinę, a ta
obracając się wprawiała w ruch żarna,
mielące zboże, a jednocześnie także
prądnicę, dającą prąd elektryczny. Taki
prąd był wtedy tylko w tym jednym domu we
wszystkich pobliskich wsiach, a nawet w
mieście był tylko w niektórych domach na
kilku ulicach.
Drugi syn Henryk też był młynarzem, ale
pracował i mieszkał we Włocławku. Mówiono,
że się ożenił z jakąś tamtejszą panną, też
Niemką. Najmniej go znałam, bo niezbyt
często przyjeżdżał i chyba tylko raz ich
spotkałam, jak byli oboje u jego rodziców.
Nie mieli jeszcze dzieci, a mama mówiła, że
„łuna ni może zajść w ciunże”.
Jeszcze młodszy był Alfred, co mieszkał z
rodzicami w Górzyńcu i niebawem miał
przejąć po nich całe gospodarstwo. Chodził
w konkury, jak to się u nas mówiło, do
jakiejś dziewczyny z Rzadkiej Woli, też
Niemki. Stefcia mówiła kilka razy
wcześniej, że mają się ożenić i że ona
bardzo lubi swoją przyszłą bratową, Ernę. I
tak się stało, a ich wesele odbyło się w
domu narzeczonej, na wiosnę trzydziestego
czwartego roku. Młodzi małżonkowie
zamieszkali w Górzyńcu, a ja Ernę poznałam
dopiero trochę później, jak po skończeniu
powszechniaka przyjaźniłyśmy się jeszcze ze
Stefcią, a ja u niej czasem bywałam. Wtedy
także zdarzało się, że trochę rozmawiałam z
Alfredem, który zazwyczaj był dosyć poważny
i rzadko się uśmiechał, przez co jakby
trochę się go krępowałam.
Ja i Stefcia byłyśmy jeszcze harcerkami i
od czasu do czasu spotykałyśmy się na
zbiórkach drużyny harcerskiej starszego
stopnia w szkole rolniczej w Marysinie.
Okazało się, że to wszystko było tutaj
zbudowane przez panią Marię - która była tą
bogatą „dziedziczką” - i przekazane młodym
dziewczętom z okolicy, by uczyły się dalej
po skończeniu szkoły powszechnej. Kiedyś ją
spotkałam, tą panią Marię, wytwornie
ubraną, jak przyszła do nas na jedną naszą
zbiórkę harcerską. Patrzyła się na nas
przez chwilę i przysłuchiwała się, a
jednocześnie rozmawiała z jakąś
nauczycielką, której nie znałam. Potem
jeszcze przybiegły cztery dziewczyny, a za
moment wszystkie wyszły gdzieś sobie razem
do ogrodu szkolnego. Byłyśmy także na
różnych spotkaniach, biwakach i wycieczkach
harcerskich, a nawet na zlocie całego
włocławskiego hufca ZHP w Chodczu nad
jeziorem.
Należałam także do Stowarzyszenia Młodzieży
Katolickiej przy naszym kościele, które
prowadził nasz ksiądz prefekt Antoni
Miastkowski, drugi ksiądz Stanisław Olejnik
i jeszcze jeden pan nauczyciel, którego
nazwiska nie zapamiętałam. Bardzo dużo
młodzieży, chłopców i dziewcząt,
przychodziło na te zajęcia, na których
wszczepiano nam zasady życia
chrześcijańskiego oraz miłość do Ojczyzny.
Chór młodzieżowy prowadzili pan organista
Kazimierz Antkowski z żoną, która była
obdarzona pięknym, nieczęsto spotykanym
głosem operowym. W zespole teatralnym
graliśmy różne przedstawienia, na przykład
sceny z życia świętych, jasełka, ale także
skecze i deklamacje różnych wierszy i
poematów.
Lubiłam też tańczyć w zespole tanecznym,
gdzie uczyliśmy się tańczyć walce, polki,
oberki, krakowiaki, kujawiaki i inne. Każda
dziewczyna i chłopak musieli zadbać o swój
strój, odpowiedni do danego tańca. Na
przykład do walca miałam granatową
plisowaną spódniczkę i białą bluzeczkę,
albo pożyczałam od mojej babci efektowną,
białą, długą suknię, którą sobie przerobiła
kiedyś ze swojej sukni ślubnej. Natomiast
do polki pożyczałam od Stefci śliczną
rozkloszowaną sukienkę w kolorze zielonym i
białym. Do kujawiaka miałam swoją
ciemnoniebieską spódnicę, czerwony
fartuszek z falbankami i białymi
haftowanymi wzorami, biały czepek i koszulę
haftowaną, z szerokim białym kołnierzykiem.
Potem od wujka Staszka dostałam takie
wysokie do pół łydki czarne trzewiki, a
także piękne, czerwone korale i chustę.
Mieliśmy nawet duże powodzenie i na nasze
występy taneczne i chóralne w Domu Ludowym
w Skalińcu przychodziło sporo osób.
Dostawaliśmy za to trochę pieniędzy z
biletów za wstęp od widzów, a ksiądz
prefekt fundował nam z tego różne wycieczki
– do Torunia, Ciechocinka i Gniezna, a
także na pielgrzymki do Brdowa i
Częstochowy.
Wygłupialiśmy się też czasem z chłopakami –
Józkiem, Kaziem i Ryśkiem. Zawsze z nimi
miałam jakieś wesołe wydarzenia, chociaż
nie zawsze to były zbyt mądre zabawy,
zwłaszcza z ich strony. Mieliśmy na
podwórzu maneż, czyli kierat, który stał
przy stodole i służył do cięcia słomy,
siana, mielenia ziarna itp. Miał taką długą
belkę, do której przypinało się konie,
jednego, a czasem dwa, które chodząc w
kółko i obracając napędzały całe to
urządzenie. Usiadłam kiedyś w niedzielę,
ubrana świątecznie (jak to w niedzielę), na
belce od tego maneża i otworzyłam sobie
jakąś książkę z biblioteki, by trochę
poczytać. Podszedł mój Kaziu i zaczął
popychać z drugiej strony tak, że zaczęłam
jeździć w kółko jak na karuzeli. Fajnie mi
było, nie powiem, przyjemnie, a Kaziu coraz
to szybciej kręcił, bo nie było mu zbyt
ciężko. Raptem … trach … z całej siły
zatrzymał urządzenie niemal w miejscu!
Spadłam jak długa na ziemię przed siebie i
przez minutę nie mogłam się ruszyć ani
słowa powiedzieć. Biała bluzka i plisowana
spódniczka upaprane w ziemi, trawie i
słomie, a ja z rozbitym nosem nie mogłam
ruszyć ręką ani nogą. Kaziu się
przestraszył, że coś mi się stało, zawołał
mamę, która odłożyła robienie śniadania i
przyleciała, by mnie cucić. Całe szczęście
nic takiego mi się nie stało, chociaż nie
poszłam do kościoła ani na nasze kółko
taneczne. Z tym swoim rozbitym nosem i w
brudnym ubraniu miałabym iść?
Komentarze (17)
Wena
:))
Cała przyjemność po mojej stronie :)
Wena
Dziękuję za wizytę i miłe słowa komentarza. Pozdrawiam
serdecznie i zapraszam.
Jesteś dobry w pisaniu prozy.
Z przyjemnością przeczytałam kolejne, ciekawe
opowiadanie.
Pozdrawiam.
:))
Roboty się nie boję, ale potrzebny jest namysł. Jak
się powieść będzie umiało napisać i zakończyć, to może
ją się wyda albo może się jej nie wyda.
Jak nie będzie się mogło jej zakończyć, to się jej nie
wyda.
Dziękuję i pozdrawiam.
" Z góry dziękuję za opinię "
Ty dziękujesz,a ja Ci nie potrafię doradzić, bo to
zależy, czy będziesz
tę powieść publikował w formie książkowej?
Bo jeśli tak, to może lepiej zrobić, jak radzi mariat,
żebyś później nie miał za dużo roboty.
Mnie osobiście nie przeszkadza 1-sza osoba, zrób
tak,żeby Tobie było wygodniej tę powieść wydać:)
Pozdrawiam
"Brnij dalej" - oczywiście, ale jak radzisz, w 1-szej
osobie, czy też zmienić tryb na 3-cią osobę?
Z góry dziękuję za opinię, a "z dołu" za odwiedzanie,
czytanie i komentowanie.
Pozdrawiam.
"Brnę dalej" - brnij dalej, bo powieść jest bardzo
ciekawa:)
Pozdrawiam
Angel Boy
Bardzo dziękuję za czytanie i miłe słowa komentarza.
Pozdrawiam.
Długi, ale bardzo przyjemny wiersz :) Pozdrawiam
serdecznie i daję głosik +++
Amor
Bardzo dziękuję za wizytę, miłe słowa i komentarz.
Pozdrawiam.
Jest co poczytać, dobre.
Mariat
Jeszcze jedno. Dość trudno jest mi posługiwać się
narracją "kobiecą", z przyczyn "naturalnych". Z tego
powodu być może końcowa wersja powieści będzie taka,
że narrator będzie wypowiadał się w 3-ciej osobie
l.poj., nie jak dotąd w 1-szej (wtedy zapewne będę
zobligowany do usunięcia wszelkich błędów językowych).
Decyzji jeszcze nie podjąłem, na razie "brnę dalej" w
1-szej osobie.
Pozdrawiam.
Mariat
Bardzo dziękuję za wizytę, miłe słowa i cenny
komentarz.
"żeby to nabrało kształtu dzisiejszej polszczyzny w
ustach narratora".
Chciałbym wyjaśnić, o co mi chodzi.
Otrzymałem w spadku po mojej kochanej Mamie, która
była prostą kobietą i wcale nie posługiwała się super
poprawną polszczyzną, spisane u schyłku Jej życia
wspomnienia. Są one dla mnie bardzo cenne, ale
zawierają tak wiele prywatnych informacji, że na pewno
nie odważę się ich kiedykolwiek opublikować. Na pewno
nie, zwłaszcza że Mama nie była jakąś osobą publiczną
lub znaną (poza swoim miasteczkiem i okolicą).
Natomiast powstał inny mój pomysł, który zacząłem
realizować właśnie w postaci tego, co publikuję:
powieść częściowo stylizowana na wzór owych wspomnień
Mamy, z bardzo dużą ilością fikcyjnych postaci i
wydarzeń, ale także z pewną ilością postaci
prawdziwych (jak tutaj ksiądz Miastkowski, zamordowany
przez Niemców, czy „dziedziczka” Maria Grodzicka).
Dwie główne bohaterki (Maria i Lesia) maja dane
personalne zmienione lub wymyślone przez mnie.
Natomiast nie uważam, żeby moja stylizacja języka
głównej bohaterki na prosty, nie pozbawiony błędów -
była czymś niedorzecznym. Czytając wspomnienia Mamy i
mieszkając z Nią „po sąsiedzku” w ostatnim okresie Jej
życia wiem, jakim językiem się ona posługiwała.
Przynajmniej częściowo próbuję to odtworzyć, z pewnymi
popełnianymi błędami i innymi konsekwencjami (że na
przykład nie jest to dobry język literacki). Główna
bohaterka będzie w przyszłości (gdy będzie już
starsza, bardziej "oblatana"), robiła tych błędów
coraz mniej, ale teraz, będąc jeszcze dzieckiem - ma
prawo popełniać ich znacznie więcej. Natomiast moja
stylizacja gwary, jest taka jaka jest i na pewno
spróbuję ją kiedyś poprawić. Znam ją i pamiętam dość
dobrze z okresu młodości, ale się nią już nie
posługuję. Próbuję ją odtworzyć pomagając sobie także
publikacjami polonistów itp., a także wsłuchując się
jeszcze w to, co można tu i ówdzie na Kujawach
usłyszeć.
Dziękuję za czytanie i serdecznie pozdrawiam.
Anna
Dziękuję za odwiedziny, miłe słowa komentarza i
serdecznie pozdrawiam.