Wiersze SERWIS MIŁOŚNIKÓW POEZJI GRUPA AUTORÓW BEJ

logowanie
Zaloguj
Nie pamiętasz hasła?
Szukaj

Lata dziecięce, lata...

Najbardziej lubiłam kasztana, choć był taki wielki i mama zakazała mi podchodzić blisko, żeby mnie nie kopnął w głowę kopytem. A ja lubiłam po szkole zachodzić do stajni, gdzie przy korycie był przywiązany i patrzeć, jak gryzie siano, lucernę lub owies, które mu rzucił wujek Staszek, i jak parskał z zadowolenia. Nie podchodziłam blisko, ale on chyba wyczuwał mnie, bo się tak jakby oglądał i potrząsał głową i swoją czarną grzywą. Jak mnie raz zobaczył wujek Staszek w tej stajni, to spytał:
- A co tak sie potrzysz, kaśtana nie widziałaś? – i pociągnął mnie lekko za mój warkocz.
Widać było, że wujek też najbardziej lubi tego konia, bo zawsze go głaskał po grzbiecie albo lekko klepał po zadzie, najdłużej go czyścił i czesał.
- Bo nasz kasztan jest najładniejszy w całym Turzyńcu, prawda, wujku? – odpowiedziałam.
- No pewnie, że najładniejszy, a jeszczy tyż najmundrzejszy – odpowiedział wujek i dał mi cukierka, co przywiózł z targu.
Jak był w Skalińcu dzień targowy, to tata jechał tam z naszym wujkiem Staszkiem i z Józiem, moim najstarszym bratem, co miał już szesnaście lat. Jechali wozem zaprzężonym w nasze dwa gniade konie, a czasem w karego i kasztana. Byłam kiedyś z tatą i wujkiem na takim targu, który był na takim wielkim rynku w Skalińcu. Wujek kazał mi siedzieć na wozie, żebym się gdzieś nie zgubiła, bo wszędzie pełno było koni, wozów i ludzi. Podobało mi się to, bo mogłam patrzeć na nasze koniki, jak przebierają nogami i ruszają głowami tak, że aż czasem mocno kołysała się nasza furmanka. Raz wujek podszedł od przodu i dał im cukier do pyska. Brał mnie też czasem na ręce, żebym pogłaskała je po grzywach i po głowach. Nawet się wtedy nie bałam, chociaż było to tak wysoko, że jakbym spadła, to bym się mocno potłukła.
Kiedyś podszedł do nas jakiś stary człowiek, co miał taką śmieszną czarną czapkę na głowie i długą siwą brodę. Cały ubiór miał czarny i popatrzył się na mnie swoimi małymi oczami. Tata podszedł do niego i odeszli na drugą stronę wozu. Tata wyjął z worka ziarno na takiej drewnianej łopatce i pokazał temu człowiekowi. Ten popatrzył, wziął trochę w rękę, powąchał, pokręcił głową i powiedział:
- To dobre ino na pasze, nie na chlib. Moge dać dwa złote czydzieści za korzec.
- Dwa złote trzydzieści za korzec! A bodej cie, ty Żydu!– krzyknął tata i zakręcił worek. – Jeśli to na pasze, to ino dla mojigo wieprza, a nie dla twojigo.
Czarno ubrany człowiek machnął ręką i odszedł do innej furmanki, obok naszej. Tata splunął na ziemię i krzyknął do tego pana, co był na tej drugiej furmance:
- Józek, nie zgodzej się na mni, niż na trzy złote od Żyda, od tygo sfołocza!
Tamten nic nie odpowiedział, tylko znowu coś musiał pokazywać temu Żydowi, co wyjął z worka na swojej furmance. Ten z nim gadał jakby dłużej, ale też w końcu sobie gdzieś poszedł. Wtedy za chwilę ten pan Józek wsiadł na furmankę, potrząsnął lejcami i gdzieś odjechał.
- Chyba sie zgodzili – wypowiedział jeszcze inny pan, co stał obok taty i wujka.
- Ale przecie chyba nie za dwa trzydzieści za korzec! – krzyknął wujek i zapalił fajkę.
Jak wracaliśmy, to już mi się tak spać chciało, że wujek mnie położył z tyłu furmanki na słomie, przykrył swoim płaszczem i zaraz zasnęłam.
Najbardziej lubiłam te nasze łąki, które łączyły się z żółtymi i zielonymi polami. Gdzieś tam na granicy między łąkami i polami rosły takie ogromne, wysokie topole. Jak słońce zaświeciło, a wiatr zaszumiał, to w liściach światło odbijało się i tak wszystko pięknie błyszczało i migotało. A liście szeleściły, kręciły się i wirowały, całe wysokie, zielone kolumny kołysały się majestatycznie na tle błękitnego nieba. Cudne były te topole, ptaki w nich miały gniazda i na wiosnę gwar był tam taki i śpiew, że było słychać aż pod naszą stodołą. Babcia mówiła, że topole i ptaszki śpiewają razem Panu Bogu na chwałę.
Wciąż tam chodziłam, zwłaszcza że zanim wyszłam do szkoły, to musiałam krowy tam wyprowadzić z Kaziem i popilnować z naszą psinką Muszką. Ona też lubiła latać po łące, szukając czegoś w trawie i w tych ziołach. Koło tych topoli wypływało źródełko i latem piliśmy z niego czystą, zimną wodę – ja, Kaziu i Muszka, a czasem też Kinga. Zanim umarła, to chodziła tam też z nami. Ona jednak nie zawsze to lubiła, wolała być z mamą i jej pomagać w domu i w kuchni. Mama mówiła, że ma z niej wspaniałą pomocnicę.
I też każdy, kto tam przechodził, też lubił zanurzyć ręce w źródełku i się napić. A woda szemrała i pluskała po różnokolorowych kamyczkach. Jak się podeszło jeszcze niżej, na samą łąkę, to czasem widać było białego boćka, jak brodził wśród wysokiej trawy i szukał jedzenia dla siebie i swoich dzieci. A zapach wokół był taki na łące, że babcia mówiła: „żodne perfumy tak nie pachnum, jak ta naszo łunka”.
Krowy trzeba było rano wyprowadzić na łąkę, założyć sznury lub łańcuchy na kołki wbite w ziemię, żeby krowa nie poszła gdzieś daleko w szkodę na czyjąś inną łąkę albo nie utopiła się w bagnie. W południe babcia, mama albo wujek też tam chodzili, żeby wydoić te krowy i je przebić, czyli uwiązać je do kołków w innych miejscach, żeby tam jadły trawę. Ja jeszcze nie umiałam doić, ale mama mówiła, że już niedługo muszę się tego nauczyć, i wiele innych rzeczy. Potem jeszcze wieczorem babcia, mama albo wujek znów chodzili na łąkę, żeby wszystkie krowy odwiązać i sprowadzić do obory. Niedługo potem słońce zachodziło nad lasem po drugiej stronie Zgłowiączki i robiło się na świecie coraz ciemniej i ciemniej.
Mama wołała nas wtedy do domu, bo już trzeba było już niedługo iść spać. Tata zapalał w kuchni lampę naftową i wszyscy czekali na kolację. Kinga najbardziej lubiła pomagać mamie w kuchni i w obejściu, ja lubiłam prać i sprzątać, a także robić coś z babcią i rozmawiać z nią. Kaziu i Józek pomagali tacie i wujkowi Staszkowi przy oprzątaniu zwierząt i innych pracach na podwórzu i w budynkach. Jak byłam starsza, to i ja z nimi to robiłam, zajmowałam się też ptactwem – kurami, kaczkami i gęsiami, a czasem nawet indykami i perliczkami, jak były u nas w gospodarstwie. Najchętniej robiłam to razem z babcią, bo ona zawsze miała coś ciekawego do opowiadania ze swojego życia i z historii okolicznych miejscowości. Czasami żeśmy po prostu razem plotkowały, jak to babcia z wnuczką.
A Rysiek, jak to Rysiek – zawsze gdzieś chodził swoimi ścieżkami, czasem nikt nie wiedział, gdzie się podziewa. Na obiad czy kolację jednak zawsze zdążył się zjawić.
Jak już wszystko było w gospodarstwie porobione, to każdy z nas musiał umyć się w misce i wtedy przyjść do stołu w kuchni. Przed jedzeniem trzeba było zrobić znak krzyża i zmówić „Zdrowaś Mario”, zanim się cokolwiek zjadło.
Bardzo lubiłam nasz chleb, który babcia zawsze piekła w piecu, a potem wyjmowała, kładła na drewnianej półce i przykrywała takim niedużym, białym kawałkiem płótna. Tata mówił, że chleb babciny jest chyba najlepszy na całych Kujawach. Mama się wtedy uśmiechała i lekko mierzwiła mu włosy.
Babcia, jeśli była i słyszała takie pochwały, to brała się pod boki i mówiła: „Pon Bóg daje num swój najlepszy chlib, a człowiek jino go piecze”.
Jak miała być kolacja, to mama też się przeżegnała i zaczynała kroić ten chleb. Dawała go nam na stół do jedzenia ze smalcem i kapustą, czasem też z jajecznicą lub z twarogiem. Co jakiś czas była na stole kiełbasa lub kaszanka, co najbardziej nasi panowie lubili jeść. Biały żur też lubiłam, prawie zawsze był na śniadanie, a na kolację znacznie rzadziej. Jak mama wrzuciła do niego skwarki i cebulę, to tata, wujek i chłopaki zawsze wołali o dolewkę. Mama się śmiała, że tym żurem, co oni zjedzą, to inna baba nakarmiłaby pułk ułanów.
Miałam czternaście lat, gdy skończyłam szkołę powszechną w Skalińcu. Mama mówiła, że jestem już dużą panną, a Józek i Kaziu śmiali się, że oglądałam się w szkole za chłopcami, zamiast się dobrze uczyć. Wcale to nie była prawda, bo całkiem dobrze się uczyłam i na świadectwie z siódmego oddziału miałam same piątki. Ani Józek, ani Kaziu, nie dostali takich dobrych stopni na świadectwie ze swojej ostatniej, czwartej klasy, choć nie musieli tak daleko chodzić jak ja, bo uczyli się gdzieś tu u nas na wsi czy w Górzyńcu. Obaj moi bracia byli już teraz po wojsku, chociaż Kazia zwolnili wcześniej ze służby, bo był chory na płuca.
Najmłodszy z nas był nasz brat Rysiek. Był jakiś taki inny, niektórzy na wsi mówili, że nienormalny, ale mama złościła się na nich, że to nieprawda. Rysiek jednak nie chodził do szkoły i nawet nie nauczył się jeszcze czytać, choć miał już jedenaście lat. Bardzo go lubiłam, często przytulał się do mnie i głaskał mnie delikatnie po głowie. Mama często go chwaliła, gdy był posłuszny. Najbardziej nie lubiła, gdy bawił się zapałkami albo ostrym nożem. Dostawał wtedy od mamy lub taty mocno po łapach, a raz nawet dostał pasem, ale i tak to niewiele dawało, bo ciągle mama znajdywała coś takiego w jego kieszeni. „Łun nos jeszcze kiedyś puści z ognim” – narzekał wujek Staszek.
Józek miał dwadzieścia sześć lat i powinien już się ożenić, ale wciąż nie mógł znaleźć dobrej narzeczonej, która by mu się podobała i miała na dodatek w posagu pięć tysięcy złotych. Tyle chciał tato, żeby posagu miała panna dla Józka, bo to on miał objąć po nim gospodarstwo i zostać tutaj na miejscu w Turzyńcu. A nie było to takie łatwe, żeby panna ze wsi miała taki duży posag. Już od dwóch lat modliłam się codziennie w tej intencji do Matki Boskiej, żeby się to wszystko dobrze skończyło, bo przecież i Kaziu miał się po Józku ożenić.
W lipcu trzydziestego czwartego roku tak dużo było deszczu w całej Polsce, że wystąpiła wielka powódź, najbardziej w górach, ale nie tylko. W górach potopiło się dużo ludzi, a wielka woda poniszczyła domy, drogi i mosty. Duże spustoszenia, a na Wiśle przeszła wielka fala powodziowa i ludzie wszędzie musieli przed nią uciekać.
Duża ilość wody była też u nas w Zgłowiączce, bo wiosną śniegi stajały. Wody było tak dużo, że aż wylała się poza brzegi rzeki i była rozlana po naszych kochanych łąkach. Tata z Józkiem i Kaziem pływali w drewnianej łódce, od jednego stawu do drugiego, aż do stawu należącego do sąsiadów Jasińskich. Czasem mnie też zabierali i mogłam się napatrzeć na zieloną trawę, wśród której pływały płotki, liny i karasie. Kaziu mi je pokazywał i mówił, że chyba wszystkie ryby się pomieszały, nasze i sąsiadów, a część wypłynęła do Zgłowiączki. Tylko nie te w stawach w Górzyńcu, bo groble nie zostały zalane ani uszkodzone. Woda przez nie się nie przelała, to i ryby nie uciekły.
-Nimiec mo dobre groble – mówił Kaziu, jak już wracaliśmy pod wieczór do domu.
Po kilku dniach woda spłynęła, a słońce i wiatr szybko wysuszyły nasze łąki i aż do lata nie było już tak bardzo mokro.
Rodzina Niemców o nazwisku Liedte była dobrze znana w Skalińcu i okolicach. Wywodzili się wszyscy z Górzyca, gdzie było ich gospodarstwo rolne i rybackie. Mieszkali tu jeszcze starsi państwo wraz ze swoją najmłodszą córką Stefcią, moją koleżanką z klasy w szkole powszechnej. Najstarszy syn był młynarzem w pobliskiej wsi Miedzianka. Wieś nazywała się tak samo, jak mała rzeczka, co łączyła się w Górzyńcu z moją kochaną Zgłowiączką. Na tej właśnie Miedziance ten Liedte miał młyn wodny, zbudowany jeszcze przez ich pradziadka. Ładnie tam było, bo Miedzianka to bardzo urokliwa, choć niewielka rzeczka. Sam młyn był też już bardzo nowoczesny, bo miał turbinę i prądnicę elektryczną. Woda pracowicie napędzała turbinę, a ta obracając się wprawiała w ruch żarna, mielące zboże, a jednocześnie także prądnicę, dającą prąd elektryczny. Taki prąd był wtedy tylko w tym jednym domu we wszystkich pobliskich wsiach, a nawet w mieście był tylko w niektórych domach na kilku ulicach.
Drugi syn Henryk też był młynarzem, ale pracował i mieszkał we Włocławku. Mówiono, że się ożenił z jakąś tamtejszą panną, też Niemką. Najmniej go znałam, bo niezbyt często przyjeżdżał i chyba tylko raz ich spotkałam, jak byli oboje u jego rodziców. Nie mieli jeszcze dzieci, a mama mówiła, że „łuna ni może zajść w ciunże”.
Jeszcze młodszy był Alfred, co mieszkał z rodzicami w Górzyńcu i niebawem miał przejąć po nich całe gospodarstwo. Chodził w konkury, jak to się u nas mówiło, do jakiejś dziewczyny z Rzadkiej Woli, też Niemki. Stefcia mówiła kilka razy wcześniej, że mają się ożenić i że ona bardzo lubi swoją przyszłą bratową, Ernę. I tak się stało, a ich wesele odbyło się w domu narzeczonej, na wiosnę trzydziestego czwartego roku. Młodzi małżonkowie zamieszkali w Górzyńcu, a ja Ernę poznałam dopiero trochę później, jak po skończeniu powszechniaka przyjaźniłyśmy się jeszcze ze Stefcią, a ja u niej czasem bywałam. Wtedy także zdarzało się, że trochę rozmawiałam z Alfredem, który zazwyczaj był dosyć poważny i rzadko się uśmiechał, przez co jakby trochę się go krępowałam.
Ja i Stefcia byłyśmy jeszcze harcerkami i od czasu do czasu spotykałyśmy się na zbiórkach drużyny harcerskiej starszego stopnia w szkole rolniczej w Marysinie. Okazało się, że to wszystko było tutaj zbudowane przez panią Marię - która była tą bogatą „dziedziczką” - i przekazane młodym dziewczętom z okolicy, by uczyły się dalej po skończeniu szkoły powszechnej. Kiedyś ją spotkałam, tą panią Marię, wytwornie ubraną, jak przyszła do nas na jedną naszą zbiórkę harcerską. Patrzyła się na nas przez chwilę i przysłuchiwała się, a jednocześnie rozmawiała z jakąś nauczycielką, której nie znałam. Potem jeszcze przybiegły cztery dziewczyny, a za moment wszystkie wyszły gdzieś sobie razem do ogrodu szkolnego. Byłyśmy także na różnych spotkaniach, biwakach i wycieczkach harcerskich, a nawet na zlocie całego włocławskiego hufca ZHP w Chodczu nad jeziorem.
Należałam także do Stowarzyszenia Młodzieży Katolickiej przy naszym kościele, które prowadził nasz ksiądz prefekt Antoni Miastkowski, drugi ksiądz Stanisław Olejnik i jeszcze jeden pan nauczyciel, którego nazwiska nie zapamiętałam. Bardzo dużo młodzieży, chłopców i dziewcząt, przychodziło na te zajęcia, na których wszczepiano nam zasady życia chrześcijańskiego oraz miłość do Ojczyzny. Chór młodzieżowy prowadzili pan organista Kazimierz Antkowski z żoną, która była obdarzona pięknym, nieczęsto spotykanym głosem operowym. W zespole teatralnym graliśmy różne przedstawienia, na przykład sceny z życia świętych, jasełka, ale także skecze i deklamacje różnych wierszy i poematów.
Lubiłam też tańczyć w zespole tanecznym, gdzie uczyliśmy się tańczyć walce, polki, oberki, krakowiaki, kujawiaki i inne. Każda dziewczyna i chłopak musieli zadbać o swój strój, odpowiedni do danego tańca. Na przykład do walca miałam granatową plisowaną spódniczkę i białą bluzeczkę, albo pożyczałam od mojej babci efektowną, białą, długą suknię, którą sobie przerobiła kiedyś ze swojej sukni ślubnej. Natomiast do polki pożyczałam od Stefci śliczną rozkloszowaną sukienkę w kolorze zielonym i białym. Do kujawiaka miałam swoją ciemnoniebieską spódnicę, czerwony fartuszek z falbankami i białymi haftowanymi wzorami, biały czepek i koszulę haftowaną, z szerokim białym kołnierzykiem. Potem od wujka Staszka dostałam takie wysokie do pół łydki czarne trzewiki, a także piękne, czerwone korale i chustę.
Mieliśmy nawet duże powodzenie i na nasze występy taneczne i chóralne w Domu Ludowym w Skalińcu przychodziło sporo osób. Dostawaliśmy za to trochę pieniędzy z biletów za wstęp od widzów, a ksiądz prefekt fundował nam z tego różne wycieczki – do Torunia, Ciechocinka i Gniezna, a także na pielgrzymki do Brdowa i Częstochowy.
Wygłupialiśmy się też czasem z chłopakami – Józkiem, Kaziem i Ryśkiem. Zawsze z nimi miałam jakieś wesołe wydarzenia, chociaż nie zawsze to były zbyt mądre zabawy, zwłaszcza z ich strony. Mieliśmy na podwórzu maneż, czyli kierat, który stał przy stodole i służył do cięcia słomy, siana, mielenia ziarna itp. Miał taką długą belkę, do której przypinało się konie, jednego, a czasem dwa, które chodząc w kółko i obracając napędzały całe to urządzenie. Usiadłam kiedyś w niedzielę, ubrana świątecznie (jak to w niedzielę), na belce od tego maneża i otworzyłam sobie jakąś książkę z biblioteki, by trochę poczytać. Podszedł mój Kaziu i zaczął popychać z drugiej strony tak, że zaczęłam jeździć w kółko jak na karuzeli. Fajnie mi było, nie powiem, przyjemnie, a Kaziu coraz to szybciej kręcił, bo nie było mu zbyt ciężko. Raptem … trach … z całej siły zatrzymał urządzenie niemal w miejscu! Spadłam jak długa na ziemię przed siebie i przez minutę nie mogłam się ruszyć ani słowa powiedzieć. Biała bluzka i plisowana spódniczka upaprane w ziemi, trawie i słomie, a ja z rozbitym nosem nie mogłam ruszyć ręką ani nogą. Kaziu się przestraszył, że coś mi się stało, zawołał mamę, która odłożyła robienie śniadania i przyleciała, by mnie cucić. Całe szczęście nic takiego mi się nie stało, chociaż nie poszłam do kościoła ani na nasze kółko taneczne. Z tym swoim rozbitym nosem i w brudnym ubraniu miałabym iść?

Dodano: 2016-11-17 09:16:17
Ten wiersz przeczytano 855 razy
Oddanych głosów: 7
Rodzaj Nieregularny Klimat Rozmarzony Tematyka Życie
Aby zagłosować zaloguj się w serwisie
zaloguj się aby dodać komentarz »

Komentarze (17)

_wena_ _wena_

Cała przyjemność po mojej stronie :)

Janusz Krzysztof Janusz Krzysztof

Wena
Dziękuję za wizytę i miłe słowa komentarza. Pozdrawiam
serdecznie i zapraszam.

_wena_ _wena_

Jesteś dobry w pisaniu prozy.
Z przyjemnością przeczytałam kolejne, ciekawe
opowiadanie.
Pozdrawiam.

Janusz Krzysztof Janusz Krzysztof

:))
Roboty się nie boję, ale potrzebny jest namysł. Jak
się powieść będzie umiało napisać i zakończyć, to może
ją się wyda albo może się jej nie wyda.
Jak nie będzie się mogło jej zakończyć, to się jej nie
wyda.
Dziękuję i pozdrawiam.

Madame Motylek Madame Motylek

" Z góry dziękuję za opinię "
Ty dziękujesz,a ja Ci nie potrafię doradzić, bo to
zależy, czy będziesz
tę powieść publikował w formie książkowej?
Bo jeśli tak, to może lepiej zrobić, jak radzi mariat,
żebyś później nie miał za dużo roboty.
Mnie osobiście nie przeszkadza 1-sza osoba, zrób
tak,żeby Tobie było wygodniej tę powieść wydać:)
Pozdrawiam

Janusz Krzysztof Janusz Krzysztof

"Brnij dalej" - oczywiście, ale jak radzisz, w 1-szej
osobie, czy też zmienić tryb na 3-cią osobę?
Z góry dziękuję za opinię, a "z dołu" za odwiedzanie,
czytanie i komentowanie.
Pozdrawiam.

Madame Motylek Madame Motylek

"Brnę dalej" - brnij dalej, bo powieść jest bardzo
ciekawa:)
Pozdrawiam

Janusz Krzysztof Janusz Krzysztof

Angel Boy
Bardzo dziękuję za czytanie i miłe słowa komentarza.
Pozdrawiam.

Angel Boy Angel Boy

Długi, ale bardzo przyjemny wiersz :) Pozdrawiam
serdecznie i daję głosik +++

Janusz Krzysztof Janusz Krzysztof

Amor
Bardzo dziękuję za wizytę, miłe słowa i komentarz.
Pozdrawiam.

AMOR1988 AMOR1988

Jest co poczytać, dobre.

Janusz Krzysztof Janusz Krzysztof

Mariat
Jeszcze jedno. Dość trudno jest mi posługiwać się
narracją "kobiecą", z przyczyn "naturalnych". Z tego
powodu być może końcowa wersja powieści będzie taka,
że narrator będzie wypowiadał się w 3-ciej osobie
l.poj., nie jak dotąd w 1-szej (wtedy zapewne będę
zobligowany do usunięcia wszelkich błędów językowych).
Decyzji jeszcze nie podjąłem, na razie "brnę dalej" w
1-szej osobie.
Pozdrawiam.

Janusz Krzysztof Janusz Krzysztof

Mariat
Bardzo dziękuję za wizytę, miłe słowa i cenny
komentarz.
"żeby to nabrało kształtu dzisiejszej polszczyzny w
ustach narratora".
Chciałbym wyjaśnić, o co mi chodzi.
Otrzymałem w spadku po mojej kochanej Mamie, która
była prostą kobietą i wcale nie posługiwała się super
poprawną polszczyzną, spisane u schyłku Jej życia
wspomnienia. Są one dla mnie bardzo cenne, ale
zawierają tak wiele prywatnych informacji, że na pewno
nie odważę się ich kiedykolwiek opublikować. Na pewno
nie, zwłaszcza że Mama nie była jakąś osobą publiczną
lub znaną (poza swoim miasteczkiem i okolicą).
Natomiast powstał inny mój pomysł, który zacząłem
realizować właśnie w postaci tego, co publikuję:
powieść częściowo stylizowana na wzór owych wspomnień
Mamy, z bardzo dużą ilością fikcyjnych postaci i
wydarzeń, ale także z pewną ilością postaci
prawdziwych (jak tutaj ksiądz Miastkowski, zamordowany
przez Niemców, czy „dziedziczka” Maria Grodzicka).
Dwie główne bohaterki (Maria i Lesia) maja dane
personalne zmienione lub wymyślone przez mnie.
Natomiast nie uważam, żeby moja stylizacja języka
głównej bohaterki na prosty, nie pozbawiony błędów -
była czymś niedorzecznym. Czytając wspomnienia Mamy i
mieszkając z Nią „po sąsiedzku” w ostatnim okresie Jej
życia wiem, jakim językiem się ona posługiwała.
Przynajmniej częściowo próbuję to odtworzyć, z pewnymi
popełnianymi błędami i innymi konsekwencjami (że na
przykład nie jest to dobry język literacki). Główna
bohaterka będzie w przyszłości (gdy będzie już
starsza, bardziej "oblatana"), robiła tych błędów
coraz mniej, ale teraz, będąc jeszcze dzieckiem - ma
prawo popełniać ich znacznie więcej. Natomiast moja
stylizacja gwary, jest taka jaka jest i na pewno
spróbuję ją kiedyś poprawić. Znam ją i pamiętam dość
dobrze z okresu młodości, ale się nią już nie
posługuję. Próbuję ją odtworzyć pomagając sobie także
publikacjami polonistów itp., a także wsłuchując się
jeszcze w to, co można tu i ówdzie na Kujawach
usłyszeć.
Dziękuję za czytanie i serdecznie pozdrawiam.

Janusz Krzysztof Janusz Krzysztof

Anna
Dziękuję za odwiedziny, miłe słowa komentarza i
serdecznie pozdrawiam.

Dodaj swój wiersz

Ostatnie komentarze

Wiersze znanych

Adam Mickiewicz Franciszek Karpiński
Juliusz Słowacki Wisława Szymborska
Leopold Staff Konstanty Ildefons Gałczyński
Adam Asnyk Krzysztof Kamil Baczyński
Halina Poświatowska Jan Lechoń
Tadeusz Borowski Jan Brzechwa
Czesław Miłosz Kazimierz Przerwa-Tetmajer

więcej »

Autorzy na topie

kazap

anna

AMOR1988

Ola

aTOMash

Bella Jagódka


więcej »