Mały ptaszek (4)
Rozdział 2. Jacek.
Jacek był „na linii”. Patrzyłem na tę jego
roześmianą buźkę na wyświetlaczu telefonu,
którą znałem już ponad 30 lat. Miał niemal
taki sam, jak zawsze uśmiech na twarzy i w
niebieskich oczach. W pięknych niebieskich
oczach, odziedziczonych od swojej matki,
Anny.
-Cześć, Jacku! Co tam, synku? –
zapytałem.
-Cześć, tato, co słychać?
-Dzięki, wszystko na tę chwilę jest jak
należy... – usiadłem na brzegu łóżka.
-Wiesz, umówiłem się z mamą… - krótkie,
jakby urwane zdanie. Poczułem nagle jakiś
inny ton w Jacka głosie.
-Cośkolwiek wiem o tym od niej – zacząłem.
Jacek jakby zamilkł na chwilę. Nic nie
mówił, nie słyszałem go, więc
kontynuowałem:
-Tak, wiem od niej, że się umówiliście.
-Nooo, taak.... ale nie mogę.... musiałem
... wcześniej.....przyjechać....nie mogę
się....dodzwonić....do niej...a
teraz…widzę…że mam…problemy… ktoś na
mnie…czatuje…
Jacek mówił, przerywał, mówił,
przerywał...
Usłyszałem przytłumiony krzyk. Jakieś
dziwne dźwięki w moim telefonie, nie
wiedziałem, co to było. W tle jakieś
odgłosy, coś jakby pokrzykiwanie, sapanie,
ciężki oddech. Jacek już nic nie mówił,
przynajmniej nic nie słyszałem.
Zacząłem krzyczeć do słuchawki: "Jacek,
Jacek, odezwij się. Co z tobą....
Jacek...."
Brakowało odpowiedzi, tylko jakieś szumy.
Nie mogłem się zorientować, co one znaczą.
Teraz ktoś chyba biegł, dość niewyraźnie
słyszałem jakby szybkie kroki biegnącego
człowieka. Czasem słyszałem je wyraźniej,
może bardziej z powodu przyspieszonego
oddechu osoby niż uderzania miękkiego
obuwia o podłoże.
"Jacek, Jacek, co z tobą.... odezwij się,
Jacek...."
Brak odpowiedzi...
Teraz wyraźnie dźwięk startującego silnika
samochodu, trzask zamykanych drzwi. Jakiś
pojazd.... samochód, chyba ruszył. Chwila
ciszy, potem klakson, jakiś cichy szum,
potem coraz wyraźniejszy szum ulicznego
ruchu.
-Wypier... to przez okno – usłyszałem
jeszcze obcy chrapliwy głos...
Połączenie wciąż było, ale kto był teraz na
drugiej stronie linii? Już nikt nie mówił,
tylko trochę było słychać nieznajomego
szumu ulicznego. Nic jeszcze nie
rozumiałem.
-Jacek! halo! Jacek... - kilka razy
krzyczałem do słuchawki.
Nie było już żadnej odpowiedzi, za chwilę
nie było już nawet żadnego szumu.
Rozłączyło się...
Co się stało? Nie miałem pojęcia.
Wybrałem Jacka numer. Bez powodzenia, a w
końcu zaliczyłem kilka razy komunikat:
"Abonent czasowo niedostępny" etc.
Koniec, nic innego już nie słyszałem w
słuchawce. Nie wiedziałem też, co robić
dalej.
Dzwonić na policję? Ale co im miałbym
powiedzieć, co i gdzie zgłosić?
„Spokojnie, tylko bez paniki” - pomyślałem.
Trzeba było wrócić do rzeczywistości i do
tego, co mam zrobić jeszcze dzisiaj,
teraz.
Pozbierałem więc swoje rzeczy i wyruszyłem.
Wyjechałem swoim Nissem na drogę, w
kierunku Wilanowa, na tę swoją budowę. Już
i tak byłem spóźniony - na Jaśminowej nie
będę wcześniej niż za jakieś pół godziny,
więc sporo za późno. Dobrze, że są wakacje,
lepiej się jeździ po mieście.
Zadzwoniłem z auta do Anny - nie zgłosiła
się, pewnie miała kolegium, dlatego
wyłączyła telefon lub dźwięk sygnału
przywołania. To było normalne u niej w
takim przypadku.
Przysłała jednak za chwilę zwrotną
wiadomość: "Oddzwonię za kilka minut".
Nie wiedziałem, co robić dalej, więc
jechałem. Nic innego nie mogłem
wymyślić.
Co to wszystko znaczyło? Mały ptaszek w jej
gabinecie? Włożyłem go z powrotem do
szuflady? Chyba tak, choć nie miałem
pewności.
Jacek był gdzieś w mieście, zerwało się
moje z nim połączenie telefoniczne. Co to
było, ten krzyk, ten szum, te odgłosy? Czy
został napadnięty? Może zaraz się jednak
odezwie…
Na niebie rozjaśniało się, wyszło wreszcie
słońce po kilku zimniejszych deszczowych
dniach. Zaczęła robić się piękna sierpniowa
pogoda, ze słońcem lśniącym niemal jak na
Ibizie, a ja nie wiedziałem, co dalej
zrobić.
Włączyłem muzykę z odtwarzacza, żeby ta
muzyka gitarowa choć trochę mnie
uspokoiła.
Nie było korków na ulicach, więc dość
szybko dojechałem na Jaśminową. „Będę na
spotkaniu za kilka minut, szybciej niż
myślałem” – uświadomiłem sobie.
Nie wjeżdżałem jednak nawet do bramy, bo
zadzwoniła Agnieszka. Zatrzymałem się
szybko na skraju jezdni, od razu poczułem,
że chyba coś było nie tak...
-Cześć, tato... - w głosie synowej
usłyszałem wyraźnie, że mieliśmy wspólne
zmartwienie.
-Cześć, kochanie. Co tam?
-Gdzie jesteś, tato?
-W samochodzie, dojeżdżam do pracy,
właściwie na budowę. Zatrzymałem się, skoro
dzwonisz...
-Tato, Jacek miał wypadek...
-Agnieszka, co się stało? Rozmawiałem z nim
z pół godziny temu, przerwało mi
rozmowę.
-Tato, nie wiem, co się stało. Zadzwonił do
mnie znajomy Jacka z pracy. Powiedział, że
mnie nie zna, ale znalazł telefon do żony
Jacka na jego biurku, to zadzwonił do
niej…. czyli do mnie.
„Boże, Agnieszka, tyle słów, co dalej...” –
pomyślałem z niecierpliwością.
-Agnieszka...
-Tato, dzwonił ktoś z pogotowia czy ze
szpitala do tej pracy, do tego kolegi. Z
wiadomością, że Jacek jest na izbie przyjęć
w szpitalu. Miał jakiś wypadek...
-W jakim jest szpitalu?
-Wolskim. Tak, na pewno w Wolskim, nie wiem
dokładnie, gdzie to jest... Tato, ja zaraz
nie wytrzymam... Ale ja nie mogę teraz
wyjść z domu.... wiesz, nie zostawię Kasi i
Jarka...dopiero jak mama wróci z pracy,
gdzieś za trzy - cztery godziny. Zadzwonię
do niej, może da radę wcześniej wyjść.
-Agnieszka, już jadę do szpitala. Jak tylko
będę coś wiedział, to zadzwonię do ciebie.
Agnieszka, spokojnie, nie płacz... zajmij
się na razie swoimi sprawami, wszystko
będzie dobrze…
-Dobrze, tato, dzięki, że jedziesz.
Zadzwoń, błagam...
Najpierw zatelefonowałem z wyjaśnieniem na
budowę, że mnie dziś tam nie będzie i
zawróciłem.
Z Wilanowa na Wolę – myślałem, że zajmie mi
to co najmniej dwa kwadranse. Bezgłośny
silnik elektryczny tym razem jednak trochę
zajęczał, opony chyba też, ale ruszyłem
niczym sportowym autem. Miałem szczęście,
że nikt mnie po drodze nie zatrzymał. Po
trzydziestu paru minutach byłem na recepcji
SOR-u szpitala.
Zapytałem się o Jacka. Po chwili padło
pytanie recepcjonistki:
- Kim pan jest dla pana Jacka Birczyka?
-Ojcem Jacka...
-Proszę dokument ze zdjęciem i z tym samym
nazwiskiem...
Młodziutka recepcjonistka zadzwoniła
gdzieś, to wszystko trwało jakby wiek
cały...Rozmowa jedna, druga, trzecia,
jednak w końcu efekt pozytywny:
-Proszę poczekać w korytarzu, za kilka
minut przyjdzie lekarz dyżurny do pana.
Przepraszam, ja nic nie wiem, nic nie mogę
powiedzieć, nie mam prawa, nawet gdybym
wiedziała....
Uśmiechnęła się na końcu, co stanowiło w
jakimś stopniu rekompensatę za brak
odpowiedzi na moje pytanie, co się stało.
Zadzwoniła Anna. "No tak" - pomyślałem -
"teraz jeszcze Anna...."
-Zbyszek, co się stało? Mam 8 nieodebranych
połączeń, połowę od ciebie, reszta od Jacka
i Agnieszki... Jacek miał tu być, nie ma
go. Wiesz cokolwiek?
Anna była wyraźnie zdenerwowana. Nie
wiedziała jeszcze nic, ale jak to matka -
miała jakieś przeczucie.
-Aniu, spokojnie, wszystko jest okej.
Jestem w .... szpitalu.
-O Boże, coś się stało? Tobie … czy
Jackowi?
-Nie wiem jeszcze, dopiero co tutaj
przyjechałem. Nie, mnie nic nie jest. Ale
chyba Jacek jest tutaj. Zaraz przyjdzie
lekarz. Jedyne co wiem, to że Jacek jest
tutaj...
-Boże, jakiś wypadek?
-Aniu, nie denerwuj się, natychmiast
oddzwonię, gdy się czegoś dowiem. Teraz
kończę, idzie lekarz...
-Zbyszek, błagam, nie rozłączaj się, będę
słyszała...
Podszedł młody lekarz w błękitnym kitlu,
jakaś egzotyczna twarz. Nazwisko na
wizytówce na piersiach też egzotyczne:
"Patrick Orabanje", jeśli dobrze
odczytałem.
-Czy pan Birczyk? - zapytał gładką
polszczyzną z dość wyraźnym akcentem zza
jakiegoś oceanu (nie wiem, zza jakiego).
-Tak, nazywam się Birczyk. Chciałbym...
-Proszę pana do gabinetu. To tutaj w tym
korytarzu. Proszę wejść.
-Proszę usiąść, panie Birczyk - wręczył mi
swoją wizytówkę z kolorowym logo Szpitala
Wolskiego.
-Czy życzy pan sobie czegoś do picia?
Proszę, bardzo ciepło dzisiaj.
-Dziękuję. Co z moim synem?
-Pan Jacek Birczyk jest u nas od godziny
9:45.
-Co mu się stało?
-Już chwileczkę.... - poruszył palcem po
blacie biurka. - Muszę się zalogować.
Znowu kilka ruchów palcem, kilka dotknięć
na niewidzialnej dla mnie klawiaturze.
Nagle na ścianie naprzeciw mnie pojawił się
kolorowy obraz na ekranie, jakby
trójwymiarowy. Poruszyło się coś na nim,
zabłysnęło zdjęcie mojego rozmówcy. Klik -
zniknęło. Kilkanaście następnych sekund i
jest zdjęcie Jacka z jakimiś napisami pod
nim.
-Panie Birczyk, czy to jest pański syn, pan
Jacek Birczyk?
-Tak, oczywiście, panie doktorze.
-Po godzinie dziewiątej, chyba około 9:20,
pan Jacek Birczyk został napadnięty...
-Napadnięty? Przez kogo?
-Nie wiem. Przepraszam pana, nie jestem od
tych spraw i nic o nich panu nie powiem, bo
nie wiem. Jestem lekarzem i badałem pana
Jacka po godzinie 9:45 jako pierwszy lekarz
w tym szpitalu, po przyjeździe ambulansu.
Podsunął mi szklankę i jakiś napój.
Podziękowałem skinieniem głowy.
-Pan Jacek Birczyk został uderzony mniej
więcej w to miejsce - pokazał jakimś
niebieskim punktem miejsce z prawej strony,
na jakimś następnym obrazie na ekranie,
pokazującym częściowo ogoloną głowę. Tu nie
było blond loków Jacka.
-To także zdjęcie pana Jacka - wyjaśnił,
jakby czytając w moich myślach. - Do
naszych zabiegów musimy pacjenta pozbawić
co najmniej części włosów, żeby dokładnie
zbadać głowę. Tu jest jeszcze drugie
miejsce, gdzie widać ślad uderzenia...
-Boże, mój Boże - usłyszałem w telefonie
dość wyraźny głos Anny.
Lekarz podniósł wzrok:
-Czy jesteśmy podsłuchiwani lub nagrywani?
– zapytał.
-Nie, nie. Przepraszam, zapomniałem
wyłączyć telefon. Już wyłączam.
-Jeśli to ktoś bliski słucha, to mi to nie
przeszkadza...
-Okej, to moja żona, matka Jacka.
-Nie ma problemu, nie mamy nic do ukrycia.
Następne zdjęcie i komentarz doktora
Patricka:
-Tu tomograf pokazał stan wewnątrz czaszki,
obrzęk tkanki mózgowej i warstw...
Zamigotała żółta plamka na ekranie, coś
piknęło. Patrick Orabanje dotknął palcem
gdzieś na biurku i odezwał się głos:
-Patryk, przyjdź natychmiast...
-Dobrze, jeszcze sekundę.
-Patryk, pacjent traci przytomność.
-Już idę. Panie Birczyk, musimy kończyć.
-Czy to chodzi o Jacka, że traci
przytomność?
-Tak, zapewne. Nie mamy teraz innego
pacjenta w takim stanie, że mógłby tracić
przytomność...
-Boże... - usłyszałem jeszcze raz Annę.
Wstaliśmy, Patrick Orabanje podał mi rękę i
za chwilę obaj wyszliśmy z gabinetu.
Stanąłem obok jakiejś ławki, na której nikt
nie siedział. Podniosłem słuchawkę do
twarzy:
-Aniu, weź taksówkę i przyjedź. Spokojnie,
Aniu...
-Już... już jadę. Zbyszek…
Komentarze (7)
Wartka akcja, mam wrażenie, jakbym zaczęła czytać
książkę kryminalną.
Angel Boy
Anna
Beata
Madame Motylek
Krzemanka
Zapraszam do śledzenia jeszcze dalszych losów Anny,
Jacka i Zbyszka. Mam nadzieję, że się spodoba.
Dziękuję za czytanie, komentowanie i zainteresowanie.
Pozdrawiam serdecznie.
Tekst trzymający czytelnika w napięciu. Miłego dnia:)
No to czuję,że będzie się działo:)
Pozdrawiam
Przeczytałam jednym tchem.
Pozdrawiam:)
wciągający!
Długi, ale przyjemny :) Pozdrawiam i głosuję :)