Mały ptaszek (9)
Rozdział 4. Anna.
Już raz cały świat mi się zawalił. To było
w lipcu, na początku wakacji, przed
trzydziestu laty. Wydawało się, że wszystko
jest wtedy u moich stóp. Wszystko, co
ważne, mąż, dzieci, dom. Reszta mogłaby się
nie liczyć, a jednak dopiero po tym właśnie
lipcu to sobie w pełni uświadomiłam.
Zobaczyłam, że coś, co jest dla mnie
najważniejsze, może się zawalić w jednej
chwili, jak domek z piasku usypany przez
dzieci na plaży. Nic w życiu nie może być
pewne, jeden podmuch lub jedna fala może
zniszczyć to, co masz najdroższe i
najcenniejsze.
Mój Zbyszek, mój mąż, cudowny człowiek.
Mówiąc szczerze czasem myślę o nim, że jest
zbyt łatwowierny, a może nawet w jakimś
stopniu naiwny. Tyle lat zwlekaliśmy, żeby
się zdecydować na wspólne życie. Nie
potrafiliśmy przekroczyć tej niewidocznej
bariery, żeby wejść na jedną wspólną,
oplatającą nas dwoje orbitę życiową. Obojgu
nam czegoś widać brakowało do podjęcia
takiej wspólnej decyzji.
Znaliśmy się przecież od tej pamiętnej
studniówki, kiedy po raz pierwszy go
zobaczyłam. Wysoki, szczupły blondyn,
wysportowany, towarzyski, elokwentny.
Jednocześnie spokojny, pełen chęci, by
komuś pomagać, gdy ktoś czegoś potrzebuje.
Wtedy, gdy pierwszy raz go spotkałam, nie
mogłam podnieść na niego oczu, bo bałam
się, że za szybko zobaczy to moje nim
zauroczenie. Zatkało mnie wtedy
uświadomienie sobie tego uczucia, że raptem
zaczęłam myśleć wtedy tylko o nim.
On też po latach przyznał, że nie mógł
przestać myśleć o mnie po tej zabawie. Ola
go przyprowadziła, swojego kuzyna czy brata
ciotecznego, wtedy początkującego studenta
Politechniki, żeby jej partnerował na tej
studniówce. Ola zobaczyła od razu, że coś
się święci między nami i co chwilę pędziła
na parkiet z Konradem, zostawiając mnie ze
Zbyszkiem. Od tej imprezy wszystko było już
inaczej, przynajmniej zaczęło być
inaczej.
Lecz i tak dopiero na ostatnim roku mojej
polonistyki wszystko się zdecydowało.
Któregoś wrześniowego dnia, jak wracaliśmy
wczesnym wieczorem z kina, z "Rain Mana",
spytał, czy zostanę jego kobietą. Nie żoną,
nie dziewczyną, tylko kobietą.
"Aniu, czy zgodzisz się być moją kobietą?"
Nie wiedziałam w pierwszej chwili, co
odpowiedzieć.
Wypaliłam w końcu: "Zbyszek, jestem od
dawna twoją kobietą. Żadną inną, tylko
twoją"
Zatrzymaliśmy się. Dotknął moich włosów i
zaczął całować. Najpierw włosy, potem...
Szliśmy z półtorej godziny do mojego domu,
trochę milcząc, trochę przystając, trochę
rozmawiając.
W styczniu byłam już całkowicie jego, razem
z jego nazwiskiem, w jego mieszkaniu na
Sadybie, a także z jego dzieckiem we mnie.
Naszym dzieckiem, naszą Zosią. Wybraliśmy
takie imię dla dziewczynki, a jeśli urodzi
się chłopiec - to miał być Tadeusz lub
Jacek. To wszystko z powodu moich
zainteresowań poetyckich i w szczególności
z powodu dyplomu, który pisałam o
Mickiewiczu.
Zosia urodziła się w końcu października,
trzy tygodnie po moim dyplomie. Śliczne,
słodkie maleństwo. Zbyszek chodził dumny ze
swoich dwóch już teraz kobiet.
To bardzo miłe było słyszeć, jak ogłaszał
wszędzie, wśród znajomych i w rodzinie, że
ma u siebie dwie najpiękniejsze znawczynie
Mickiewicza. Rzeczywiście, Zosia była
przecież od samego początku najwierniejszym
świadkiem, jak wykuwałam ten dyplom i
wszystko o Wieszczu sobie po kolei
przypominałam, żeby nie było wpadki na
obronie magisterki. Razem byłyśmy na tej
obronie, chociaż musiała słodko spać, bo
była wtedy taka spokojna i zupełnie mi nie
przeszkadzała żadnym wierceniem się.
Niedługo potem przeprowadziliśmy się do
nowego większego mieszkania, całkiem
niedaleko od tego pierwszego, też na
Sadybie. Zbyszek pędził codziennie do
pracy, a ja codziennie miałam przy sobie
moją Zosieńkę. Śliczne nasze kochane
maleństwo.
Potem, po trzech latach, przyszedł na świat
nasz malutki Jacuś. Zosia była zachwycona.
To był dla niej najlepszy prezent, jej
własny dość długo wyczekiwany braciszek.
Nie chciała odstępować go na krok,
zabawiała go, głaskała, opowiadała mu
jakieś swoje bajeczki.
Na początku stycznia zdecydowałam się
podjąć pracę w wydawnictwie. To była moja
pierwsza praca, na pół etatu. To było
wydarzenie tak bardzo stresujące, bo nie
bardzo wiedziałam, jak to sobie
zorganizować. Ola mnie namówiła i to ona mi
pomagała, jak mogła. Była jakąś szefową w
tej ich firmie wydawniczej, jej bliski
znajomy stał się moim szefem. Załatwiła mi
tę robotę na pół etatu, większość pracy
brałam do domu. Dzięki nim, Oli i temu
znajomemu, mojemu szefowi, czasem mogłam
chodzić do tej roboty z Jackiem. Brałam
tylko pliki na dyskietce i wydruki do domu
i znikałam. Korektę tekstów mogłam
wykonywać w domu, byle tylko była zrobiona
na czas. Zosię zabierałam wtedy z
przedszkola, szliśmy razem w trójkę. Niemal
zawsze tą samą trasą. Zawsze kładką lub
przejściem dla pieszych przez Sobieskiego,
potem przez Korczyńską do naszego domu.
Gdy już naprawdę nie mogłam inaczej,
musiałam brać do pomocy zawsze tę samą
dobrą dziewczynę, schludną, uczciwą Gosię.
Przychodziła na cztery, pięć lub sześć
godzin, najwyżej dwa razy w tygodniu, kiedy
ja musiałam jechać sama do tego mojego
biura, a czasem coś innego załatwić. Zosia
była w przedszkolu, ktoś ją musiał
odbierać. Gosia zostawała z Jackiem, ja zaś
wracając do domu zabierałam też po drodze
Zosię.
Zdawało mi się chyba wtedy, że Gosia była
bezbłędna, nigdy nie miałam do niej
pretensji. Postępowała zawsze ostrożnie,
cierpliwie, nigdy nie złościła się na
dzieci.
Tak naprawdę to moja Zosia niezbyt lubiło
przedszkole. Wolała być w domu ze mną i
Jackiem, ale mimo tego była nam posłuszna.
Chodziła tam więc bez większych problemów i
jakoś się umiała dostosować. W lipcu już
jednak nie było przedszkola, biedna Zosia
miała od niego wolne.
Tego lipcowego dnia Gosia wzięła Zosię na
spacer, poszły do parku. Zostałam w domu
tylko z Jackiem, bo był trochę chory.
Wracając, musiały przejść przez
Korczyńską...
Słyszałam wycie syreny ambulansu,
początkowo nic mi to nie mówiło. Ale....
one powinny już być z powrotem... chyba coś
tu było nie tak. Jacek się obudził,
zapakowałam go szybko do spacerówki i
wybiegłam z domu. Wycie ambulansu już się
oddalało, ale usłyszałam drugi sygnał, z
drugiej strony. Też się zaczęło
oddalać....to wycie, ten sygnał. "Dwie
karetki? Boże, co to jest?...."
Gosia wyszła z tego szpitala po kilkunastu
dniach. Nie winiliśmy jej za ten wypadek,
przecież zawsze była ostrożna. Winiłam
natomiast siebie. Myślałam, że być może
byłabym jeszcze ostrożniejsza, gdybym to ja
szła z dzieckiem i przechodziła nawet przez
tak spokojną uliczkę. Trudno, nie można
było już tego wszystkiego odwrócić.
Przy Zosi siedzieliśmy w szpitalu dzień i
noc i jeszcze jeden dzień. Zbyszek ze mną
na zmianę, wszystkie godziny i minuty, aż
do tej ostatniej, gdy odeszła. Ta jej
malutka rączka, ta ciepła maleńka rączka.
Słodka, malutka buzia i słodkie malutkie
rączki.
Nieruchoma, ale ciepła i delikatna buzia i
rączka. I ta rozbita główka, owinięta
białym bandażem i opatrunkiem główka.
Tak samo wygląda teraz Jacek, trzydzieści
lat później. Nieruchoma, ale ciepła i
delikatna ręka. Już tylko częściowo
owinięta białym bandażem i opatrunkiem
głowa.
Boże, dlaczego? Dlaczego znów ja?
Moje serce zawyło wtedy późnym popołudniem.
Moje dziecko, moje malutkie, kochane
dzieciątko, „znawczyni Mickiewicza”, słodka
Zosieńka, zgasła. Cichutko, bezszelestnie,
tylko to moje wycie w sercu było słychać.
Tak jak całowałam jej stópki, gdy się
urodziła, tak teraz całowałam jej stópki,
jak już odczułam, że już jej tu nie ma ze
mną. Te same pocałunki, te same rączki i te
same nóżki.
Nie oderwali mnie od niej aż do północy.
Nie dałam się odsunąć od mojego słoneczka.
Dopiero gdy zasnęłam, po jakichś proszkach,
co mi je dali na uspokojenie, pozwoliłam
się Zbyszkowi zabrać stamtąd. Do mojego
Jacka, jak mówił mi Zbyszek, do mojego
synka.
Już nic nigdy nie było tak samo. Już nic
nigdy nie wymazało mi z pamięci tych
czterdziestu godzin. Najgorszych i
najsmutniejszych czterdziestu godzin mojego
życia. Jednak także pięknych, bo jeszcze
byłam z nią, moją córeczką, moją
blondyneczką, moim Bławatkiem. Potem była
już tylko noc.
Niewiele mnie obchodziły te rozprawy, te
dochodzenia, oświadczenia, przesłuchania,
wizje lokalne. „Dajcie mi święty spokój,
mnie i mojemu dziecku, którego już tutaj
nie ma” – mówiłam sobie w duchu. Niewiele
mnie obchodziło, że tego pijanego drania
złapali dopiero po czterdziestu kilku
godzinach, gdy był już bezpieczny, jeśli
chodzi o możliwość udowodnienia stężenia
alkoholu we krwi. Podobno zjechał z ulicy
Sobieskiego i na trzecim przejściu licząc
od skrzyżowania musiał mieć już około
siedemdziesiątki na liczniku - już, albo
jeszcze, dokładnie nie wiadomo. Za późno
zaczął hamować za samochodem, który się
zatrzymał, żeby przepuścić na przejściu
Gosię z Zosieńką. Żeby w tył tego samochodu
nie uderzyć, zdążył wpaść na pomysł, że go
ominie z lewej. Ulica skręca w tym miejscu
lekkim łukiem, więc nie było widać szybko
nadjeżdżającego samochodu. Uderzył jeszcze
po drodze w jakieś inne stojące na
krawężniku auto, choć nie wiadomo
dokładnie, jak to wpłynęło na przebieg
wypadku. Podobno dzięki temu dziecko nie
zostało rozjechane przednią maską i kołami,
lecz uderzone lewym przednim błotnikiem.
Gosia została uderzona lewymi drzwiami i
odrzucona kilka metrów. Zosieńka jak piłka
została wyrzucona na dziesięć metrów i
rozbiła główkę na innym zaparkowanym
samochodzie.
Kierowca tłumaczył się później, że nie
wiedział, że tam są pasy i myślał, że
mikrobus zatrzymał się ot, tak sobie, bo
może tamtemu kierowcy tak się spodobało.
Jakiś adwokat go bronił, ale niezbyt
skutecznie, bo wina była tak oczywista jak
słońce. Wiadomo, że był pijany i uciekł z
miejsca wypadku, żeby wytrzeźwieć. Znaleźli
w końcu pozostawiony gdzieś samochód, ze
śladami uderzeń na karoserii, co
doprowadziło do odnalezienia właściciela i
jednocześnie zabójcy mojego dziecka.
Kierowca mikrobusu zapamiętał kolor tego
opla i litery z tablicy rejestracyjnej.
Wszystkich cyfr już nie zdążył zapamiętać,
bo tamten błyskawicznie odjechał, ale i tak
to nie miało większego znaczenia dla
śledztwa.
Obchodziła mnie tylko Zosieńka, tak jak
teraz tylko Jacek. Wiem, że tym razem Jacek
oberwał od napastników w Pasażu Zachodnim,
gdzieś w cichym, pustym kącie, gdy chciał
się ze mną spotkać.
Tak, jak wtedy Zosia - też wtedy szła na
spotkanie ze mną. Szła do domu, żeby się
wtedy spotkać z mamusią i "Jaćkiem". Ze
swoim "Jaćkiem", którego tak uwielbiała. To
takie okrutne, że teraz mam to samo, co
wtedy. To nic, że teraz mój Jacek ma już
ponad trzydziestkę, a wtedy Zosia miała
tylko niecałe pięć. Ból jest taki sam, jak
wtedy, taki sam przejmujący i opanowujący
całą duszę. I taki sam strach, że będę już
tylko niedługo trzymać tę rękę i głaskać tę
twarz. Tak jak wtedy, tamtą twarzyczkę i
tamte rączyny mojej Zosi. Czy znów teraz
będą to jakieś najgorsze i najsmutniejsze
godziny mojego życia, czterdzieści lub
więcej?
Właśnie przyjechała taksówka. Agnieszka
wyjrzała przez okno, patrzą razem z Kasią,
czy ktoś do nich przyjechał. Jarek jest
teraz u swojego taty, czyli jest z moim
Jackiem, także razem ze Zbyszkiem i
oczywiście Racusiem. Podniosłam głowę, bo
Agnieszka coś mówiła do Kasi - cicho, bo
myślała, że ja śpię na sofie. Ale ja
przecież nie spałam i spytałam:
-Co tam, Agnieszko, ktoś do was
przyjechał?
Kasia zeskoczyła z taboretu i przybiegła do
mnie rozszczebiotana:
-Babciu, babciu, wujek przyjechał!
-Wujek? - spytałam - jaki wujek, Kasiu?
-Wujek Janek, babciu, wujek Janek!
-Naprawdę? Widzisz go? - zapytałam.
-Tak, babciu, wujek Janek przyjechał, tak!
- skakała z radości Kasieńka.
Tak jak wtedy Zosia... Boże, kiedy to
było... Gdy wujek Pietia też kiedyś
niespodziewanie przyjechał. Tyle radości
było przy okazji takiego jednego powitania.
Bo to wtedy też ktoś przyjechał
-"przyszywany wujek” Pietia, po prostu
Piotr. Kolega i dobry znajomy Zbyszka z
Sankt Petersburga, Rosjanin albo „Rusek”,
jak sam o sobie mówił. Był wtedy w Polsce,
a w końcu pojechał do Stanów, tam poszukał
szczęścia dla siebie, tam w końcu został
chyba na stałe.
Zaprzyjaźnili się trochę, kiedy studiowali
w Warszawie, Zbyszek na Politechnice, Piotr
na Akademii Muzycznej. Chodzili razem na
jakieś koncerty jazzowe. Ja tego nie
lubiłam, więc na szczęście nikt mnie na to
nie namawiał. Piotr grał na różnych
instrumentach, a grając zarabiał gdzieś tu
i tam w różnych klubach, w restauracjach, w
Warszawie i na Wybrzeżu.
Zosia go lubiła, zawsze coś miał dla niej,
gdy przychodził. Zbyszek go zapraszał do
nas, do mieszkania, żeby trochę pobył z
nami, bo był tu w Polsce sam. Piotr
rewelacyjnie bawił się z dzieciakami, przy
nich zawsze miał w swoich oczach takie
wesołe ogniki. Zosia i Jacek bardzo
cieszyli się, gdy „wujek” zjawiał się na
dwie – trzy godziny, trochę pogadać z nami,
a chyba jeszcze bardziej z nimi.
Wtedy miał dla Zosi słodką laleczkę Masze,
ubraną w jakąś kolorową sukienkę i czerwony
kapelusz. Jacuś był jeszcze malutki,
dopiero stawiał swoje pierwsze, nieporadne
kroki. Też dostał prezent od wujka Pieti -
małego misia przytulankę, Żenię. Żenia był
brązowy, miękki, pluszowy, z czarnymi
dużymi oczami. Jak przycisnąć mały przycisk
na brzuszku, to Żenia coś mówił, a
właściwie mruczał jakąś piosenkę po
rosyjsku, zapomniałam co dokładnie. Jacek
od razu go polubił, zasypiał z nim,
przytulonym do buzi.
Komentarze (14)
Ten rozdział mógłby śmiało zaistnieć jako oddzielne
opowiadanie :)
Waldi
Pięknie dziękuję i także pozdrawiam.
Pozdrawiam :))
Amor
Bardzo dziękuję za wizytę i komentarz. Zapraszam do
czytania - niebawem będzie 11-ta część.
Pozdrawiam.
Dużo się dzieje, wiele emocji
Beata
Anna
Tadeusz
Smutny Anioł
Bardzo dziękuję za wszystkie odwiedziny i komentarze.
Ośmieliłem się opisać ten właśnie stan ducha bohaterki
mojego opowiadania - jak to ujęła Beata - "poczucie
bezradności, samotności, pustki, lęku, traumy". Jeśli
ten opis zyskał Państwa pozytywne recenzje, to bardzo
jestem z tego powodu szczęśliwy. Proszę pamiętać, że
jest to w całości fikcja literacka.
Bardzo dziękuję i pozdrawiam.
Poczucie bezradności, samotności, pustki, lęku o życie
ukochanego syna, zmierzenie się z traumą utraty
córeczki... Dobrze że Anna może liczyć na męża,
rodzinę, przyjaciół i że wzajemnie mogą na siebie
liczyć bo każda odporność psychiczna ma swoje granice.
Pozdrawiam:)
pezejmujący tekst
Witaj
Wzruszający tekst.
Pozwól, że zamilknę.
Serdeczności:}
Piękne przejmujące opowiadanie.Pozdrawiam serdecznie
BaMal
Madame Motylek
Halina
Bardzo dziękuję za odwiedziny i komentarze. Już
niedługo będzie następny odcinek.
Serdecznie pozdrawiam.
Bez słów z mojej strony...trudno nie tulić takiego
misiaczka Żenię...pozdrawiam serdecznie
Straszna trauma, brak słów.
Pozdrawiam
wydarzenia opisane w tej części opowiadania trzymają
za serce Pozdrawiam:)