Modlitwa w Ciemności
Narodowi Kanaanu, Potomkom Izmaela Nieżyjącym już Bohaterom
Wieczna chwało i radości, duszy mojej
utrapienie,
Tych bez serca się wlekących, zdążających w
zagubienie.
Miła jesteś wieczna drogo, ranisz krzywdy,
dręczysz bóle
W przeznaczeniu i radości cofasz słowa
przypowieści.
Tych, bez których nie możemy dążyć wiecznie
swych radości,
W słońca cieniu, gwiazdy oczu i miłości
utrapieniu.
Wszyscy moi bracia słowa Was tak dawno
niewidzianych,
Chciałem w stopy ucałować, aby nosić ból
odwieczny.
Tysiąclecia ludzkich wspomnień oblec ciałem
tak ucichłym.
Słowom ono nie pasuje niosąc drogą
potępionych, radość ciszy i pokory.
W błogim żalu wielu źródeł skrupulatnie dni
skupionych,
Dotknąć ręka czoła swego, ścisnąć włosy,
czuć kolana –
Nie tak wiele do życzenia dla istoty. To
odwieczna Prawem wiara.
Rozpacz wielka w mojej drodze, ciemność
wszędzie,
pełnia wdzięku i wolności.
Z życia oddanego Tobie można podarować
słońcu i wędrownym dzieciom.
Żal tak tęsknić, ukryć duszę, zdławić myśli
i katuszę.
Z wilka w jagnię zmienić serce, dłonie,
nogi i swe ręce.
Potem oddać duszę Jemu na uciechę mar
skostniałych.
Wyrwać serce, szukać swego – czas,
najgorszy czas,
Jak szybko ono krwawi męką gruchotane?
Ręka ciśnie się morderczo, mimo głowy
wielkich chęci,
Dusza pęta rwie żelazne, zwija w rulon,
wióry, iskry.
Potem ciało całe blednie, ogniem żywym
głowa kona, wypełniona.
Pomsty krzyczy zbrodnia taka, gdy bez duszy
ciało wołam.
A za duszą patrzę Ciebie, niczym cząstki
takiej miary,
I nie widzę poza ludźmi Twoich oczu ani
myśli.
Tylko ludzkie mary niosą ducha Twego pośród
skały.
W górę, naprzód, w przepaść tonie –
uwolnienie niemożliwe.
Ja bezradny, cóż Ja mogę – wesprzyj
Panie moje ręce,
Stoję, jęczę głaszcząc skronie, z żalu oczy
wiją wodę,
Ręka gładzi starą ranę, moje serce woła
Ciebie,
Moje Rachel ukochane,
jestem Tobie jak Ty mi, moja miła,
Ukochane.
Zło nam straszne wyrządzono, wzniecić
trzeba wszelki ogień,
Nic na próżno nie uczyńmy, lecz czy tak po
prostu można odejść i zapomnieć?
Tej, co chwały daj mi Panie nadszedł
człowiek miłowany,
Jednak po cóż chwała dla mnie? Nędzy trzeba
markotności.
Ja nie chciałem miriad sobie, sam wymogę
własne kości.
Ojcze wierz mi, jakże mogłeś krzywdy
zrządzić,
Głosu tego już nie słyszeć, gasić dźwięki
rozpędzone,
Na Twą chwałę śpiewał pieśniarz, harfy
rosły, struny wrzały.
Dusza wieczna wciąż wznosząca się nad nami
zażądała swej ofiary…
I umknęła w zapomnieniu skrytych myśli o
czymś jednym
Niedostępnym…
Wszystkim wiernym Sługą Pana.
Chciałem kwiat z Twego ogrodu ukołysać
ramionami,
Moją Rachel przeźroczystą, tej, co słowa
tak znamienne.
Minął wieczór, lata całe, krwią spoiły się
jeziora.
Nie ma już tam Kannanu, nie ma tam już
wielkich ludzi.
Wszystko inne co pamiętam budzi troskę i
pokorę.
Komentarze (1)
Od Izmaela (syna niewolnicy Abrachama - Hagar) wywodzą
się Arabowie a nie nieistniejące już narody Kanaanu.