Nasze pożogi (odc. 6)
[następny fragment opowiadania,część napisana gwarą]
Nastał krótki dzień, kiedy słońce odbywało
krótko swoją drogę od południowego Anioł
Pański do swojego zanurzenia się w chmurach
ponad lasem za Zgłowiączką. Ranki i
wieczory były zimne, a w środku dnia, jeśli
świeciło jasne słońce, można było się nieco
wygrzać w jego promieniach. Dwa dni temu
nikły śnieg spadł na Kujawach, ale teraz
już zdążył w dużym stopniu zniknąć i tylko
niewielkie białe płaty zalegały na polach.
W lasach i zagajnikach było go jeszcze
dużo, ale wiedziały o tym chyba przecież
tylko ptaki i inne zwierzęta tam
mieszkające, bo ludzie z Turzewa czy
pobliskiego Kazania już wcześniej
nazbierali sobie gałęzi i chrustu na opał i
już tam nie chodzili.
W naszym wiejskim świecie było cicho i
niewiele co zapowiadało jeszcze te nasze
tragedie i pożogi, które wkrótce miały
spaść na nas jak wyrok jakiegoś nie
miłującego nas Boga.
Ujrzałam Reginę w drzwiach naszego domu, a
potem przy furtce. Na głowie i plecach
miała narzuconą kwiecistą chustę, chroniącą
ją przed zimnem, gdy otworzyła listonoszowi
drewnianą furtkę od bramy na nasze
podwórze. W małym zawiniątku przyciśniętym
do piersi trzymała zapewne swoją malutką
Basię na rękach, czego nie widziałam
dokładnie z daleka. Byłam akurat w stajni i
dopiero teraz wyjrzałam przez małe okienko,
po tym jak usłyszałam najpierw basowe
szczekanie naszego Hektora, a zaraz potem
niemal szczenięce ujadanie naszej Muszki.
Od czasu, jak Nagaj zniknął na początku
września, w naszym gospodarstwie były tylko
te dwa psy.
Regina rozmawiała krótko z niespodziewanym
gościem, który za chwilę przyłożył swoją
rękę do daszka czapki jakby na znak
salutowania, odwrócił się i odszedł sprzed
furtki w kierunku drogi. Moja szwagierka
zamknęła furtkę i w kilku skokach na swoich
długich nogach przebiegła na ganek, weszła
przez drzwi do domu i szybko je zamknęła za
sobą. Zaniepokoiło mnie to, że tak szybko
przeskoczyła te kilkanaście kroków, bo
przecież z powodu malutkiego dzieciątka w
swoim łonie nie powinna tak ryzykować. Po
trudnych narodzinach jej pierworodnej Basi,
gdy niemal rok temu o mały włos uniknęła
śmierci, miała zapowiedziane przez doktora,
że nie może sobie na razie pozwolić na
drugie dziecko, bo może tego nie przeżyć.
Jednak nie posłuchali rad starego doktora i
już wkrótce miał przyjść na świat ich drugi
potomek. Jak Józek odchodził do wojska w
niedzielę trzeciego września, to przykazał
jej, żeby się oszczędzała. A mnie poprosił,
żebym się nią opiekowała i uważała na nią.
Teraz więc odrzuciłam widły, wytarłam w
jakąś zwisającą szmatę swoje dłonie i
szybko poszłam do domu. Dziecko zawinięte w
becik cicho płakało, trzymała ją przy samej
twarzy, siedząc na ławie przy oknie. Ze
spuszczonych długich, niemal czarnych
włosów, zsunęła się metalowa broszka i
migotała w świetle żółtych płomieni z
paleniska. Gdy zaskrzypiały drzwi, które
zamykałam, podniosła swoje piękne, brązowe
oczy, pod którymi po policzkach zalśniły
dwie drobne kropelki.
-Co, Reniuś? Co się stało? Reniuś, co
tobie?
-On żyje …. – wyszeptała, a jej usta
wykrzywiły się jakby w ogromnym wysiłku, by
powstrzymać to wzruszenie, którego nie
sposób było opanować. Jej wąskie ramiona
zaczęły drgać i wstrząsać się w jakimś
spazmatycznym transie, że aż trudno było na
to patrzeć.
-Reniuś, cichutko, Reniuś – objęłam ją i
odgarnęłam włosy, żeby nie wchodziły do
oczu Basi.
-Skoro żyje, to Bóg da, że i wróci.
Przecież inni też wracają, powoli wszyscy
tu wrócą …
Nic nie odpowiedziała, tylko wyciągnęła do
mnie rękę, w której zadrżała mała,
pognieciona kartka papieru. Wzięłam ją do
ręki zobaczyłam jakieś jakby pieczątki z
napisami po niemiecku, a pod spodem słowa
napisane … Tak, od razu poznałam. To było
pismo mojego brata Józefa, jak zwykle
krzywe i koślawe litery, zapisane w
kilkunastu linijkach.
„Najdrojsza, nańkochańsza Reginiu!
Piszem do Ciebie stund, gdzie mie
przywiezli wczorej pod wieczor. Wszystko je
dobrze, ino mum krutszum rynke, bo mi
śrapnel jum rozwalił. Nimcy uratowały mi te
rynke, tylko kawołek sie nie dalo i musieli
odciuńć. Całe szczyńście, co tyż nie ucili
mi nogi, tak jak mojmu dowódcy, któryn tyż
był niedaleko, jak du nos strzylali. Mówium
mi, że po nastypny niedzieli mnie stund
wypuszczum, ino mnie muszum wyleczyć w tym
ichnim szpitalu. Mówium, że to je pod
Sochaczywym, ale ni mum pewności i nie wim
gdzie to je, bo nie godajum w tym ich
szpitalu po polsku, ino po nimiecku.
Jak wypuszczum, to pozwolum pojechać do
dumu, to cie wreszcie zobocze i naszum
Basiunie.
Niech cie Pan Bug zowsze od złygo uchowo,
ty moje kochanie. Modlim się tutej, jo i
tych dwóch, co zy mnum sum. Jo się modle
tyż za ciebie i mum w głowie nadzieje, co
cie przd Świntami zobocze. Usciskoj
łodymnie matusie, tatke, Marychne, Kazia,
Ryśka i wszystkich, co tam u wos byndum.
Jo bym kcioł być z tobum zaroz, ale nie
wim, co Pan Jezus wymyślił i kiedy to
byndzie. Uwożoj na siebie i na tum istotke,
którum mosz łod Boga w swojm bzuchu. Niech
cie Matko Bosko trzymo w opiece i paminto o
wos wszystkich. O mnie sie ni mortw, ino
pomodlij czasym cobym wrócił do wos przed
zimum, bo kto bydzie rumboł drzewo. Chyba
ino Kazik i Rysiek.
Twój kochajoncy mąż Józef.”
Pod spodem tego listu, co napisał mój
biedny brat, była data, napisana po
niemiecku: „3 Oktober 1939”.
Zapadła cisza, bo nie wiedziałam, co
powiedzieć. Regina zaczęła karmić piersią
swoją Basię i za chwilę spojrzała na mnie
wilgotnymi oczami i powiedziała:
-Patrz, Marychna, Niemcy go niemal zabili,
a potem go ratowali.
-Miejmy w Bogu nadzieję, Reginiu, że Józek
już niedługo będzie na powrót w Turzewie.
Bardzo nam go tu brakuje. Już niedługo
wróci do ciebie i do waszego dziecka ….
-Do dwojga dzieci, Mario, do dwojga –
odparła. Odsunęła od piersi Basię i
drżącymi rękami zapięła swoją koszulę na
piersiach. Przytuliła główkę dzieciątka do
siebie, a ono przestało popłakiwać i chyba
zasnęło.
-Ucięli rękę, ale nie wiadomo, którą, lewą
czy prawą – zastanowiłam się głośno.
-Jakby prawą, to by nie napisał tak tego
listu, bo nie umie pisać lewą – przytomnie
odpowiedziała i odłożyła Basię na ławę i
przykryła kołderką. – Który to dzisiaj mamy
dzień?
Nie odpowiedziałam od razu, bo z tego
wszystkiego zapomniałam, jaki to był wtedy
dzień, a na dodatek drzwi się otworzyły i
wszedł Rysiek. W jego podartej czapce było
trochę kawałków słomy lub siana, co
wywołało uśmiech na twarzy mojej i
Reginy.
-Czołym, dziecioki, my żeśma już
przyjechały – rzucił na powitanie.
Rzeczywiście przez okno, w coraz bardziej
słabnącym blasku dnia, ujrzałam otwierającą
się bramę, czemu towarzyszyło gromkie
szczekanie Hektora i piskliwe Muszki. Zaraz
też na podwórze wjechał wóz załadowany
burakami, a z przodu na desce siedział
tata, a obok wozu wszedł na podwórko Kaziu.
Ten drugi złapał karego za wodze i
poprowadził powoli oba konie i wóz pod
szopę. Zaraz obaj mężczyźni zaczęli
odprzęgać konie, a mama tymczasem też
powoli zeszła z wozu. Zabrawszy w obie ręce
dwa czymś naładowane kosze – powoli
skierowała się na ganek domu i do drzwi.
Zatrzymała się przy oknie i krzyknęła:
-Rysiek, dowej szybko i zamykej brame!
Rysiek, ruszej sie, a żywo!
Weszła do środka i do kuchni i zobaczyła
Rysia.
-To ty tutej jużeś przylecioł? A leć no do
chłopów im pomóc, a tyż zamknij brame, bo
kto wlezie po nocy do sirodka!
Rysiek złapał jabłko z półki, mruknął
jakieś „już, już”, i wyszedł na podwórze
pomóc ojcu i bratu.
Mama podeszła do nas i jak tylko spojrzała
na Reginę, od razu poznała, że coś z nią
jest nie tak. Usiadła ciężko sapiąc koło
niej i zapytała:
-Co je z tobum, córuś, co z tobum? Dobrze
aby sie czujesz?
-Dobrze, matko – odpowiedziała opuszczając
głowę Regina.
-Maryś, co ty na to powisz? Józek kazoł ci
jum doglundać, jak odjiżdżoł do wojska! Co
ji je?
-Nic, matuś, wszystko ci zaraz wyjaśnię –
zaczęłam, pokazując list od Józka, który
jeszcze cały czas trzymałam w ręku.
–Przyszedł list od Józia, który jest w
niewoli u Niemców.
Mama chwilę nic nie mówiła, jeno otarła
twarz rękawem swojej kurtki i przysunęła
się jeszcze bliżej synowej. Obie spojrzały
teraz jedna na drugą, Regina znów miała łzy
w oczach.
-Nie płocz, dziecko, nie płocz. Znoczy, że
Józek żyje, a to najważniejsze. Dobrzem
myślała i dobrze czuło moje stare, matczyne
syrce, że łun żyje i że du nos tutej wróci.
Matczyne syrce nie kłamie.
Spojrzała na mnie i spytała:
-Któryn dzisiej dziń?
-Czwarty listopada.
Komentarze (9)
czyta się jednym tchem
pozdrawiam :)
Ziu-ka
Bardzo dziękuję.
Świetnie napisane...gratulacje!
Amor
Bardzo dziękuję za miłą wizytę, przeczytanie i
komentarz.
Pozdrawiam serdecznie.
Bardzo przejmujące i wciągające, masz doskonałe pióro
lub klawiaturę.
Anna
"dalszy ciąg" - też mam nadzieję, że będzie.
Poprzednie opowiadanie było gotowe, zanim zacząłem
jego publikowanie. Z tym jest inaczej, opowiadanie
tworzy się w mojej głowie i w miarę możliwości
czasowych próbuję je zapisać, co wyklucza jakąś
terminowość.
Dziękuję za miłą wizytę, przeczytanie i komentarz.
Pozdrawiam niedzielnie.
dramatyczne losy Polaków ciekawie opisane. Mam
nadzieję, że będzie dalszy ciąg.
Madame Motylek
Strasznie, bo wojennie. A po wojnie przyjdzie pokój.
Pięknie dziękuję za czytanie, wizytę, komentarz i
serdecznie pozdrawiam.
Straszne,ale ciekawie napisane.
Pozdrawiam