Nokturnu przeklętych zawodzeń.
Rozgotowane słońce kurczyło się za
horyzontem w dość rutynowym dla siebie
pośpiechu.
Ukołysana cisza mruczała.
Nic nie zapowiadało nadchodzących zmian,
otoczenie wyglądało na statyczne,
przedmioty jak zwykle porozrzucane po
kątach codzienności - zdawały się cicho
umierać.
Gorsza od śmierci tutaj mogła wydawać się
tylko pustka,
nie zapisana przestrzeń,
milknąca nagle w powietrzu najczulsza z
pieszczot,
w pośpiechu zgubiona na zawsze nuta.
Niewyjaśniona tęsknota spowijająca mnie
początkowo tuż za plecami świadomości -
była rozpoznawana wstępnie jako niewinna
fabuła rozgrywająca się w krainie
nieistniejących.
Wszelkie mimowolne westchnienia znikały
błyskawicznie pod ogromem błękitnego
kołduna,
nie było mowy o niczym,
a zasłyszane słowa skryły się w skalnej
wilgoci,
jak zaskroniec uciekający w szczelinę darni
przed nadchodzącym intruzem.
Nocą odezwały się wszystkie sny i śnienia,
otworzyły się przejścia i zakamarki.
Kołując wciąż w rozdrapanym ukojeniu
kazałem zdjąć wszystkie zwierciadła, spalić
prześcieradła i niewygodne wyrzuty
sumienia,
jednak spokój nie nadchodził.
Zaniemówiłem w obliczu prozaicznych słów,
okrutnie nagi - wchłaniałem przez skórę
kolejną porcję świadomości i klęski.
Nie znając drogi, nie znając słów które za
mną,
ani tych przede mną - spóźniłem się na
ostatni pociąg którym odjechała moja
ostatnia, faktyczna wena
transcendentalna.
Moja wina, moja bardzo wielka wina
Komentarze (0)
Jeszcze nie skomentowano tego wiersza.