Projekcja snu (proza)
Chrzęst pod stopami, rozbite szkło, gruz…
Wtłaczam do płuc powietrze przepełnione
odorem zwęglonych ciał. Chrzęst pod
stopami, kurz. Moja wina, moja wielka
wina… Coś mnie przytłacza, dociska do
ziemi, tarmosi i dusi. Wyrwane ze ścian
okna i drzwi, jakieś pętające ruchy
zwisające zewsząd kable, plątawisko
poskręcanych żeliwnych, bulgoczących rur.
Chrzęst pod stopami, brud. Wszędzie wokół
martwe spojrzenia, oczy zachodzące trupim
bielmem. Szumiąca w uszach płynąca rzeka
czasu rozsadza pulsującą czaszkę
piskliwością milczenia. Chrzęst pod
stopami, rozpryśnięte okruchy dawnego
życia. Porzucone w nieładzie przedmioty
jarzą się w padającym z ukosa słonecznym
blasku. Otępienie umysłu, opuszczenie.
Majaczą przede mną jakieś zatarte numery,
nazwiska. W drzwiach zaśniedziałe mosiężne
klamki do mieszkań umarłych sąsiadów,
których ciała rozsypały się już dawno w
proch i pył…
Kładą się u mych stóp świetliste słoneczne
prostokąty. Przestępuję je, zanurzając się
w drżącej smudze gorącego dnia lata. Znowu
cień i znowu światło. Obraz się zawęża,
pulsuje. Płynie, jakby w sennej projekcji z
kolekcją maszerujących nie wiadomo dokąd
nieostrych widziadeł. Nabiera barw i znowu
gaśnie. Czarno-biały długi korytarz,
jaskrawiejący u samego końca, czekający
mojego przybycia, aby mnie pochłonąć i
przenieść w następne epoki, wydłużone w
bezkresie lata…
Senna maligna, nierealność wspomnień. Jest.
Nie ma. Znowu jest. I wszystko dzieje się
niby od początku, choć już z dawno znanym
zakończeniem. Pachnące zielone liście,
kwiaty, niosące się nie wiadomo skąd
korzenne wonie. I znowu noc, choć dopiero
jaśniało słońce, odbijając się w
kryształach rozłupanych drobin. Księżyc,
to? Nie-księżyc? Z pewnością jakaś twarz
przeglądająca swoje smutne odbicie w
zmarszczonej toni jeziora. Mgły idą polami,
tuż przy ziemi. Niosą się i nikną.
Pojawiają się nowe. Przemokłem, zanurzając
się w chłodnej wilgoci zwiędniętej trawy.
Jesień już, a przecież dopiero była połowa
upalnego lipca. Lecz to nie ma znaczenia,
bowiem właśnie dotykam chropowatej
powierzchni ściany. Widzę jak oddycha,
czując na sobie piwniczny powiew.
Zmarszczki… Nie, to nie zmarszczki.
Powiększają się i nikną siatki pęknięć na
licu tynku. Muskają moje skronie języki
zwisających, pozrywanych tapet. I znowu
chrzęst pod gołymi, pokaleczonymi stopami,
dławiący obłok kurzu, białego pyłu.
Otwieram powieki, zamykam… Naciera na mnie
pulsujący powidok, kalejdoskop
nakładających się na siebie zwidów. Obrazy
manifestują swoją obecność. Wypływają nie
wiadomo skąd, i nie wiadomo dokąd podążają.
Przesuwają się niczym w fotoplastykonie,
czarno-białe, bądź w kolorze sepii albo
materializują się nabierając krzykliwych
barw. Pożółkłe pola ze zwiędniętą
wegetacją, las. Koniec lata. Nadciągający
zmierzch. Kto ma przyjść? Nie przyjdzie
nikt. Nasłuchuję. Zza ściany dochodzą
jakieś szepty, jakby mnisze modły. Ktoś
umarł i zmartwychwstał na nowo. Kusi mnie
na miłosne rendez-vous lodowata śmierć.
Wczepiam się palcami we framugę drzwi,
próbując ją odeprzeć, odegnać z całych sił.
W straszliwym przeciągu trzaskają gdzieś
drzwi. Kto ma przyjść?
Słońce oślepia i rani, kłuje miliardami
kolców. Przeglądam swoje oblicze w płynącej
rzece, pomiędzy nadbrzeżną trawą, sitowiem.
Opuszczone domy porastają wątłe łodygi,
wyrastają z pustych oczodołów okien i
drzwi… Szmer rozpędzonych cząstek
straszliwego promieniowania przenika ciało,
beton, gruz… Wznieca wicher nowotworowych
malformacji. Konające w męczarniach potwory
jęczą w zakamarkach ruin i zgliszczy,
znacząc krwawymi smugami miejsca swojej
okropnej obecności.
Zaciskam ponownie powieki. Otwieram… Nic
nie rozumiem. Gorączkowa maligna,
niezrozumiały szmer promieniowania kosmosu.
Obcy przenikają do mojej świadomości,
wprowadzając totalną dezorientację.
Wybrzuszają się i zapadają membrany
radiowych głośników od ataku
niezrozumiałego monologu.
Całuję namiętnie odpadające płaty tynku.
Pieszczę palcami zmurszałą strukturę
wyłaniających się pomarańczowych cegieł.
Podziwiam poprzez szczypiące łzy pałające
refleksami rzeźby, popiersia, odlewy,
opuszczone pracownie artystów, okryte
półmrokiem i zakurzoną folią porzucone
sprzęty. Uwielbiam cię i kocham, moja
melancholio, moja kwintesencjo smutku i
zapomnienia. Mieszają mi się epoki i lata,
fragmenty nieskładnych obrazów. Chrzęści
pod stopami rozbite szkło, gruz… Kto stoi
przede mną? To ty? Nie, to tylko cień
rzucony na ścianę. Przez kogo? Przez, co?
(Włodzimierz Zastawniak, 2022-03-05)
https://www.youtube.com/watch?v=yEV8-hGM-UE
Komentarze (4)
Przytulam...
Jak zawsze z wielkim zainteresowniem i zaangażowaniem
w Twój tekst...taki realny.
Twoje mroczne wciągające teksty, z granicy snu i jawy,
w obecnym czasie
jeszcze bardziej działają na wyobraźnię czytelnika.
Pozdrawiam autora.
Świetny tekst rozbudzający wyobraźnię...przeczytałam
jednym tchem...:) Pozdrawiam