Spotkanie w nocnym autobusie
Wsiadłem w półśnie
i ostatnią dzienną linią
poprzez mroki młodej nocy
wiezie mnie zielony stwór.
Pragnienie snu
mieszało się z czujnością
i dreszczem emocji
w każdym większym poruszeniu
w sumie nielicznych pasażerów
roześmianych lub znudzonych...
Jechałem bez biletu.
I tak wodzę wzrokiem po ludziach...
bo wiecie, wykształciłem w sobie taką
zdolność, że poznaję ludzi po twarzy,
mimice, gestach... Poznaję ich charakter i
potrafię określić ich przyszłość, los,
przeznaczenie.
Dziwny był to człowiek. Patrzyłem na niego,
on na mnie też. Jak bardzo bolała mnie
głowa, bo nie wiedziałem o nim nic. Nie
potrafiłem dojrzeć w nim wroga a oblicze
jego idealnym wyobrażeniem boga i żadnej
skazy, żadnej nuty wrogości... nic. Nie
potrafiłem go skazać, nie potrafiłem
przeznaczyć. Nie mogłem zaznać spokoju,
dopóki nie odgadnę jego życia. Ale nic nie
widziałem! Tylko to oblicze takie... znane
niby, ale przeglądając w myśli rejestr
znajomych wszystkich znaleźć go nie
umiałem. Zresztą wszyscy znajomi dawno już
mieli swe prawdziwe i/lub przeze mnie
nadane imiona zamknięte tylko w moim
małym/wielkim świecie myśli i fantazji. A
on był nikim...a zarazem był bardzo ważny.
Naprawdę już bolały mnie oczy. Jeszcze raz
mocniej wpiłem w niego wzrok... on we mnie
też! Twarz ta niby idealna wyrazem
absolutu... nie dawał mi powodu do strachu,
ale też żadnej pewności, tak jak inni
napotkani... musiałbym chyba wyjść z
siebie, by móc go w końcu ocenić.
A może on był tylko moim własnym odbiciem
na szybie rzuconym przez światło latarń
ulicznych myslących, że mogą zastąpić mi
słońce.
Komentarze (0)
Jeszcze nie skomentowano tego wiersza.