O świcie
Tobie...
zjawiałeś się
niespodziewanie
dookoła rozsiewając
znajomą woń,
dotykałeś dłonią
włosów mych
i delikatnie
pieszcząc je
szeptałeś do ucha mi
pieśni porannej treść
kiedy byłeś blisko mnie
w dniu zwycięstwa fatum nad nami
zrywalismy beztrosko maki
z łąki przeklętej grzechami
nadal otuleni matczynymi
skrzydłami niewinności,
upajaliśmy się
rozkoszą najgłębszych
tajemnic swych ciał
-sięgając nieskończoności!
w pełni grzechu...
staliśmy się aniołami
może raz ostatni
odtąd fatum miłości i tęsknoty
krążyło nad nami...
co zmierz, co noc
malując akt straszliwej prawdy
odbierało mi Ciebie
rozrywając więź niezmierzoną,
skazując głodne dusze
na samotne noce...
kiedy słońce chyliło się ku upadkowi
użyczając ostatnich promieni,
drżałam z obawy, że nigdy
już nigdy nie powstanie
zamykałam oczy
chcąc miłość swą
pocałunkiem przypieczętować
lecz usta tylko...
zamierały w bezruchu...
Odszedłeś!
zostawiając
marmurowej twarzy chłód
Teraz tylko przeczekać noc...
aż po świt...
potem obudzić się
mocą Twoich subtelnych słów:
-Zbudź się!
Dzisiaj znowu będzie piękny dzień.
Komentarze (0)
Jeszcze nie skomentowano tego wiersza.