Zastygł, zastygnę, zastygniemy...
Śp. sąsiadowi, spoczywaj w pokoju...
Białe margaretki w szelszczącej
przeźroczystej folii wcale nie były
rozpieszczane przez pogodę. Chłodny
kwietniowy wiatr uderzał w nie równie mocno
jak w szczupłe dłonie trzymającej je
dziewczyny. Niebo pokryło się warstwą
smutnoniebieskich obłoków, a nad samym
dachem kościoła zaczęły się gromadzić szare
deszczowe chmury. Złocista wstążka, którą
przepasana była skromna wiązanka,
informowała, że to właśnie ostatnie
pożegnanie.
Obcasy zastukały miarowo po surowym
betonie, a potem po kościelnej posadzce.
Kolana znalazły się na klęczniku, znak
krzyża wyrysował się sam, dłonie złożyły
się do modlitwy. Tylko myśli nieposłusznie
rozpierzchły się we wszystkie strony i
trudno było wydobyć z nich sens. Wydawało
się, że część z nich czai się przy drzwiach
dzwonnicy, w której złożone było ciało, a
reszta kryje się lękliwie za pokaźnym
filarem po prawej stronie. Przerażająca
cisza zdawała się zagęszczać i wlewać do
uszu niczym woda podczas nurkowania.
Pojedyncze pochrząkiwania i westchnienia
odbijały się echem od bogato zdobionych
ścian świątyni, czyniąc klimat jeszcze
bardziej nieprzeniknionym i enigmatycznym.
Kraty konfesjonału jawiły się jako jedyny
przyjazny element w całej złowrogiej
scenerii. Były znajome i niosły spokój.
Oddzieliły długowłosą dziewczynę od
odzianego w sutannę spowiednika, a ta,
niczym w transie, szeptała słowo po słowie,
oczekując na rozgrzeszenie. Kiedy w
delikatnie drżące dłonie ujęła stułę i
zbliżyła ją do ust, na bladej twarzy
odmalowała się powaga zmieszana z
ukojeniem. Cisza przestała kłuć w uszy,
śmierć zaczęła nabierać sensu.
Dyskretnie objęła wzrokiem wszystkich
zebranych. Grono najbliższych żałobników
było bardzo niewielkie. Pozostałe ławki
zostały wypełnione mniej więcej w połowie.
Uroczystość można by określić jako bardzo
prostą, pozbawioną jakiegokolwiek
przepychu. Wyczuwało się w niej tylko
ciężar charakterystyczny dla smutku i żalu.
Trudno żegna się człowieka.
Zielonkawe oczy powędrowały w kierunku
trumny ustawionej na niewielkim rusztowaniu
z żelaznych prętów. Dobrze wiedziała, kto
jest zamknięty w jasnej drewnianej skrzyni.
Starszy schorowany pan, który odpowiadając
na jej sąsiedzkie "dzień dobry", zawsze
zdejmował czapkę w geście szacunku. Robił
tak, witając się z każdą kobietą, młodą czy
starszą. Był prawdziwym dżentelmenem. Tak
jak wiele innych ludzi przegrał z chorobą,
zostawiając na tym ziemskim świecie
pogrążoną w bólu siostrę, dla której był
jedynym bliskim człowiekiem, która dzieliła
z nim dach nad głową przez dziesiątki
lat.
Dziewczyna stała, poprawiając włosy,
oglądając swoje czerwone jak krew
paznokcie, przygryzając spierzchnięte wargi
i mrugając oczami kilka razy szybciej, niż
było to konieczne. Dziwnie przecież byłoby
płakać na pogrzebie kogoś, kogo tak
naprawdę nieszczególnie się zna. Z
bezpiecznej odległości obserwowała, jak
najbliższa rodzina raz po raz ociera oczy.
To dla nich przeznaczone były łzy i
wiedziała, że musi to uszanować.
Jude Deveraux w jednej ze swoich książek
pyta: "Kochać kogoś, a potem go stracić...
Czy może być coś gorszego na świecie?".
Pomiędzy żałobnymi pieśniami i modlitwami,
do głowy nastolatki zastukało powyższe
pytanie. Czy może? Nikt z tu zebranych nie
wie, kiedy on znajdzie się na miejscu tego,
w którego intencji wszyscy się zgromadzili.
Nikt z siedzących w dalszych ławkach nie
może przewidzieć, kiedy to jemu będzie
nakazane znaleźć się tuż przed trumną i
żegnać się z tym, za którym serce każe
szlochać. Czy może więc być coś
gorszego?
Czterej mężczyźni w czarnych strojach
żołnierskim krokiem zbliżyli się do ołtarza
i na silnych ramionach przy akompaniamencie
kościelnych organów wynieśli trumnę z
kościoła. Jedyne, co mogła zrobić, to
wodzić za nimi wzrokiem i pozwalać, by
myśli dudniły pod czaszką niczym kopyta
stada rozpędzonych koni.
Wiatr stał się jeszcze bardziej
przeszywający. Ludzie opatulali się
szczelniej płaszczami i niewiele mówiąc,
szli w kierunku świeżo wykopanego dołu.
Znajome twarze zgromadziły się w ciasnym
wianuszku.
Stała, przestępując z nogi na nogę i
ostrożnie zerkając w kierunku płaczących.
Każdy z nas kiedyś... "Z prochu powstałeś i
w proch się obrócisz" - tyle zdążyła
usłyszeć, wyrwana przez tubalny głos z
sideł własnych myśli.
Z oczu najbliższych kapały ostatnie łzy.
Trumna ześlizgnęła się niżej po
brudnożółtych linach. Chłód zdawał się
przenikać i działać ze zdwojoną siłą. Białe
margaretki spoczęły na świeżo wzruszonej
ziemi.
Każdy z nas kiedyś... "Czy może być coś
gorszego...?", "Z prochu powstałeś...".
Pozostaje wierzyć. Wierzyć, że tak jest. Że
tak ma być.
05.04.2014 r.
Komentarze (22)
Bo mini, dziękuję za uważne przeczytanie! :) "E"
faktycznie umknęło, już poprawiam.
"Można by" zaś powinno być napisane tak jak jest,
oddzielnie, bo jest to nieosobowa forma czasownika.
Kaweczko, piękna ta Twoja proza i bardzo refleksyjna.
Śmierć każdego z nas czeka i warto pomyśleć już dziś,
jak żyć co raz piękniej.
Pozdrawiam bardzo ciepło.
Spokojnej nocy.
umknęło /e/
b.ciekawe spojrzenie z boku, przez młoda osobę, na
śmierć i pochówek...
w 2. wersie /rozpiszczane/, czy umknęło /a/? i nie
wiem, czy /możnaby/ nie łącznie; pozdrawiam
Proza a zatrzymuje w zadumie
śmierć każdy przeżywa jak umie
pozdrawiam serdecznie
Kaweczko - porządna proza. Styl bez zarzutu.
A co do przemyśleń - dominują smutne - przed rokiem
moja sąsiadka...., z którą byłam bardzo związana.
Zaczęłam nawet pisać - też prozę, ale wciąż brakuje
dystansu, by była dobrą prozą. Cóż, staruszka, która
dla mnie była jak rodzina, przyjaciółka, z którą wiele
godzin przegadałam, prześmiałam, przepłakałam....
Pozdrawiam
Piękna, lecz smutna proza Kaweczko!
wiem! takie jest życie:)
Dobrej nocy:)