De revolutionibus orbium...
Ty chodzisz sobie po ziemi
i nie przypuszczasz nawet,
że świat cały zawalił się mi
od spojrzeń Twych zielonkawych.
Tor równy mojej planety,
dążącej spokojnie w nieznane,
zmąciły złociste komety,
figlarnie w Twe włosy wplątane.
Stanęłaś wśród gwiezdnej rosy
– myślałem, że świata to koniec
–
i rdzawe od słońca włosy
wzburzyły smukłe Twe dłonie.
Zatrzęsły się galaktyki –
w otchłanie runęły z gwiazdami,
lecz gdy rozwarłem powieki,
wciąż byłaś przed mymi oczami.
Wtargnęłaś do mego wszechświata
i tak już w nim pozostałaś:
ja jestem Twój satelita,
Ty moim słońcem się stałaś.
Raz z dali, zimna jak skała,
odwracasz ode mnie swe lico;
gdy zbliżą niebieskie się ciała,
zasłaniasz się gwiezdną mgławicą.
Naprawdę masz serce gorące,
choć skrywasz je często niestety;
lecz widzę Twe oczy płonące,
gdy z kwiatów układasz bukiety.
Potrafisz być bliska, codzienna;
odległa niczym mgławica –
Tyś jak kobieta jest zmienna:
urocza i tajemnicza.
W świat mój z impetem komety
wprowadzasz nieodgadnienie,
uśmiechów i kwiatów bukiety –
i to w Tobie kocham i cenię.
Komentarze (0)
Jeszcze nie skomentowano tego wiersza.