Ohyda (proza)
Nie musisz mi się tak ciągle przyglądać.
Wystarczy. W pokoju obok jakieś szyderstwa
i kpiny. Stukania metalu o metal, chrzęst
potłuczonego szkła… Kto tak do mnie mówi?
W uszach piskliwy szum i ledwie słyszalne
słowa, jakby mniszej modlitwy. Kto tak do
mnie mówi? Dotykam palcami popękanych drzwi
z kamienia, z drewna, z gliny….
Na drzwiach pognieciona kartka wyrwana z
zeszytu z nieudolnym dziecięcym napisem:
„taki już był”.
Ktoś tu kiedyś snuł żałosne, samotne myśli,
przechadzając się w tę i z powrotem. Drzwi
zatrzaśnięte na wieczność pełne kurzu i
falujących pajęczyn. Ktoś tu kiedyś żył,
ale umarł. Rozsypał się w szary pył. Albo
żyje wciąż, pomiędzy cieniami na poddaszu.
Albo żyje wciąż w blasku słonecznej smugi,
która pełznie wolno po ścianie.
Tam coś wciąż żyje, mimo że umarło. Idzie
powoli albo raczej płynie zatęchłym
powietrzem i rozgarnia kłosy nieistnienia.
Sprzecza się na głos z parszywą śmiercią.
Wygraża jej palcem, stwierdzając, że
wszystkie okoliczności są przeciwko niej.
Powiedz mi, straszliwa melancholio. Powiedz
mi… Czemu milczysz? Już wiem. To twoja
postawa wobec mojej obrzydliwości. Wobec
mojego ohydnego „ja”. Potworność niejako
wryła się we mnie. Uchwyciła kark stalowymi
szponami i nie puszcza. Wszędzie wokół
stare, pożółkłe szpalty gazet. Zdjęcia
kreatur, w tym i ja. Uchwycony, gdzieś
pomiędzy. Pomiędzy czymś a czymś. Zatem
zedrzyj mnie Vacu-blastem*. Ześrutuj.
Zeskrob do żywej, czerwonej cegły. Nie może
pozostać po mnie żaden ślad. Najwyżej
zmartwychwstanę w postaci chmury gryzącego
pyłu. Gryzącej brei wirującego kurzu.
Nie trzeba. Już nie trzeba. Doprawdy,
słuchając samby tulę się do powietrza.
Otulam ramionami moje rozpalone do białości
wnętrze. Wiruję jak samotna spiralna
galaktyka, co przemierza lodowate odmęty
kosmosu. Obracam się powoli. Tak bardzo
powoli. Kto tu jest? Ach, tak. Nie ma
nikogo. Choć wciąż mnie coś osacza i
wchłania. Próbuje przyjąć w poczet
odrażających osobliwości. Nie trzeba.
Doprawdy nie trzeba. Albowiem przewyższam
wszystko swoją nikczemnością błotnistej,
cuchnącej kloaki. Zapadam się w sobie,
ponieważ przytłacza mnie ciężar mojej
własnej grawitacji. Nie mogę już znieść
ciężaru życia. Rozpadam się stopniowo i
nieubłaganie na miliardy lśniących drobin.
Pękam na kryształowe fragmenty. Odrzucam
zewnętrzne warstwy, które rozchodzą się
promieniście jak oślepiający wybuch
supernowej. Aby za chwilę przekroczyć
Rubikon, zdusić się w swoim własnym wnętrzu
sprasowanego do granic możliwości koszmaru.
Stłamsić się. Zgnieść na miazgę. Na nic. Aż
do absolutnego NIC, bez możliwości powrotu.
A więc czytam te koślawe, napisanie
nieudolnie literki: „taki już był”. Tak.
Taki już był, bowiem już go tak naprawdę
nie ma. W gazetach napisano o samoistnym
zniszczeniu. O samoistnej nieznośności
życia…
…
Tu musiałem przerwać pisanie, albowiem
rozbolała mnie ręka w nadgarstku i głowa.
Serce łomocze nieustannie od nadmiaru
kofeiny (choć może powinna to być
amfetamina jak wielu piszących to czyniło,
czyż nie?)
Od niej wizje byłyby bardziej zagmatwane,
wariackie i deliryczne. Miałyby kształty
ostre niczym naostrzona brzytwa z pulsującą
wewnątrz czerwonawą poświatą gorączkowej
maligny.
Zatem, wsuwając nieśmiało dłoń w otulinę
słonecznej poświaty, przyglądam się jej.
Tej popękanej skórze. Tej żylastej powłoce
o niezdrowym, chorobowym odcieniu, od
której na sam widok robi się niedobrze.
Przeszywa mnie konwulsyjny dreszcz,
albowiem spogląda na mnie z drewnianego
trema kamienny maszkaron. Zatrzymany w
lustrze, w apogeum swojej brzydoty o
wzdętym brzuchu. Wpatrzony nieprzytomnie w
otchłań mroku, jakby chciał coś jeszcze
usilnie powiedzieć. I nie mogąc nic
wyartykułować przechyla się coraz bardziej.
Zsuwa się coraz szybciej… Wreszcie spada z
bardzo wysoka, rozpruwając ze świstem
warstwy atmosfer krawędziami furkoczących
skrzydeł. Mija po drodze jakiś w dole las,
kamień, zbutwiały mur…
Przelatuje przez smugę słońca załamaną
wielokrotnie, wiedząc o sobie, że jest
wyłącznie odpadem.
(Włodzimierz Zastawniak, 2023-02-23)
*) Vacu-blast – marka śrutownicy,
oczyszczarki pneumatycznej, piaskarki
https://www.youtube.com/watch?v=neLOUIYJVcA
Komentarze (3)
Niesamowite obrazy, których doświadczam, czytając +
song
dopełnia całość...
Pozdrawiam, Arsis.)
To prawda, że morczność tutaj wszechobecna, ale jak
zwykle dobrze oddana słowem, a myśli o odchodzeniu
przytłaczające, msz nikt nie jest odpadem, raczej
możemy być wzbogacaczem matki ziemi i stworzeń w niej
żyjących, jednak lepiej myśleć o życiu i cieszyć się
nim nawet, gdy jest nie takie, jakim byśmy chcieli go
widzeć.
Pozdrawiam
nie wiem czy to samotność, czy tęsknota, czy zbyt
długie przebywanie sam na san ze sobą, maluje takie
mroczne obrazy, Ale wciągające.