Katabasis
Nuklearna otchłań. Kaskady lodowatego mroku
osiadają na mojej twarzy. Sine usta. Sine
usta… Sine usta…
Przetaczają się pod szarymi murami kamienic
wskrzeszone armie umarłych. Poruszają
stalowymi skrzydłami. Zwisające, podarte
łachmany. Odór trupiego rozkładu… Gdzieś
tutaj. gdzieś tutaj, w tej scenerii
upiornego pogorzeliska. W chrzęście
porozrzucanego żelastwa, pogiętych
stalowych prętów, potłuczonego szkła,
szarego gruzu… Wyłaniają się, gdzieś
stamtąd. Spod tej sterty poczerniałego
rumowiska…
Jeszcze się chybocze rozjuszona bryła,
zwisająca z łukowatego sklepienia, z
pajęczyn, w pajęczynach, w kokonie, jakby
wielkiego pająka, który przed chwilą wisiał
jeszcze na krzyżu. Jego odwłok,
niezliczone, cienkie odnóża i te czarne
kropki wielokrotnych spojrzeń. Jakieś
klekoty i stuki. Jakieś głuche
westchnienia…
Telefon. Telefon. Dzwoniący w mojej głowie
natarczywy telefon… Kto dzwoni?. Kto się
próbuje skontaktować z truchłem, co ugrzązł
w głębokim fotelu? Telefon w mojej głowie.
nie mam siły podnieść ręki a co dopiero
wstać i podejść do stolika. Ale skąd tu
nagle telefon? Czarny ebonitowy telefon z
okrągłą tarczą z otworami na palec. Jego
dzwonienie świdruje meandry mojego mózgu.
Dziwne to i niesłychane, tym bardziej że
kabel jest wyciągnięty z kontaktu i wije
się pod stołem, wywijając się w rozmaite,
czarne esy-floresy… Dzwonienie na chwilę
ustaje, ale znowu to się nasila. Z początku
tak trochę nieśmiało, jak nasilający się
powoli tępy ból zęba. Rozpłomienia coraz
bardziej i bardziej aż do oślepiającej
eksplozji z wodorowym grzybem w tle, który
się kłębi i wszystko wsysa, zasysa,
pochłania do swoich rozżarzonych trzewi.
Budzę się. Otwieram oczy. W uszach
jednostajny piskliwy szum. Na ścianach… -
cóż na ścianach… Falujące pajęczyny, bród.
Walające się po kątach uschnięte muchy,
ćmy… W tej nocy. Tej oto nocy. W nocy…
Chłód i zapamiętanie nicości. Podnoszę się
ciężko z fotela. Zapalam światło wiszącej
lampy. W fałdach poplamionych nie wiadomo
czym zasłon jakieś ruchy i drżenia. Coś się
tam przekształca, skrywa, ulega
metamorfozie. Omiatam pokój zatopiony w
mdławym, żółtawym świetle żyrandola.
Okropny szum, niczym spadającego wodospadu
albo rwącej rzeki. Kurz. A w kurzu polki
regałów zgięte od książek. Jeszcze trochę,
a dojdę do siebie. Sen się urwał tak nagle.
To niemożliwe! Jest przecież jeszcze tyle
monstrualnych kreatur bez oczu i ust w
widziadlanej korekturze zdarzeń, w mnogości
prześwitów… Jeszcze tyle widm i zwidów, co
przechodzą zakapturzone, jakby na jakiejś
paradzie maszkaronów.
Kto tu jest? Odwracam się, lecz nic. To
tylko czyjś cień na ścianie. Czyj? Nie
wiem. Na pewno nie mój, albowiem ja nie mam
cienia. Nawet cienia. Zatem, kto tu jest?
Milczenie. Piskliwa w uszach cisza.
Nieruchomy cień czegoś nieżywego. To ten
sam cień, ta obłość kształtu, który
widziałem wtedy, podczas wędrówki po
opuszczonym szpitalu. Leżał na jednym z
niezliczonych, skorodowanych szpitalnych
łózek, gdzieś w kącie ogromnej sali. W
mroku, w półmroku, w potędze zniszczenia i
zapomnienia.
Doskonale nieruchomy kształt czegoś dawno
umarłego. Czego? Nie wiem czym to było, ale
z pewnością kiedyś żyło, choć być może
nigdy nie żyło. Umarło na samym początku
umierania, nie przedostając się nigdy poza
śmierć.
Zapomniałem sen. Coś mi się śniło. Jakieś
widma o nieokreślonych rysach twarzy.
Jakieś męczące widzenia, natarczywe i ostre
jak podczas chorobowej maligny. Jakieś
rozsypujące się domostwa. Wypadające z
okien truchła, szkielety ludzi? Ptaków?
Ryb? Spalone, czarne kikuty drzew po
przebytej pożodze trawiącej mnie gorączki,
która jeszcze do tej pory pali moje
trzewia. Coś mi się śniło. Moja martwa
matka? Martwy ojciec? Ach, tak. szli razem,
trzymając się za ręce. Wychodzili z
rumowiska rozsypujących się trumien i
wracali tam na powrót. Beksiński
sportretował ich już dawno. Bardzo dawno
temu, kiedy jeszcze żyli. A teraz powracają
w dziwnych sytuacjach, zaskakujących
momentach. Ale są smutni. Może i dobrze.
Przynajmniej nie muszę już się łudzić i
trzymać durnej nadziei. coś mówią, coś
szepczą. Poruszają sinymi ustami w
milczeniu w dziwnym falowaniu powietrza.
Poruszają nimi wolno, jak na zwolnionym
filmie. Przychodzą razem albo osobno.
Czasami ich nie widzę, ale czuję ich
obecność w każdym szczególe zapamiętania.
Te przyjścia są raczej formą ostrzeżenia
albo może nie tyle ostrzeżenia, tylko próby
przekazania bezsensowności dalszego
trwania. Wiem, ale bronię się jeszcze. Czy
tam, dokąd oni wracają jest wieczne lato?
Chyba tak. I powinni być uśmiechnięci, ale
nie są. Coś blokuje ich uśmiech. Przychodzą
do mnie, a raczej zstępują, gdzieś z bardzo
wysoka i błąkają się po pogorzelisku
piekła. Chrzęszczą stopami po potłuczonym
szkle, gruzie, skorodowanych resztkach
cywilizacji… Błądzą po polu absolutnego
opuszczenia w tym swoim
dantejsko-freudowskim zejściu…
Otwieram oczy. Siedzę w głębokim fotelu.
Wpatruję się w odłupaną drzazgę w futrynie
drzwi. Dzień, to? Nie, to dalej noc. Na
ścianie cień mojej ręki. W wirujących
drobinkach kurzu mżą miriady iskier jakimś
takim dziwnym mżeniem szarości. Nasłuchuję.
Przytłacza mnie piskliwa w uszach cisza.
Więcej nic…
(Włodzimierz Zastawniak, 2023-12-28)
https://www.youtube.com/watch?v=8hJ3uhkZ1CQ
Komentarze (4)
Mrocznie, ale ciekawie. Pozdrawiam
Smutny ,mroczny ale doskonale opisana wyobraźnią
apokalipsa. Dobrze że na tę chwilę mamy inną
rzeczywistość.
Jak tylko zaczęłam czytać... to oczami wyobraźni
widziałam obrazy Beksińskiego.
Bardzo sugestywna proza!
Doskonale opisana samotność i bezbronność człowieka
wobec koszmarów rzeczywistości... tej prawdziwej i tej
urojonej. Psychika ludzka jest tajemnicą.
Motyw śmierci i przemijania.
Podoba mi się chłód Twojej prozy.
Wzmacnia przekaz.
Serdecznie pozdrawiam
mroczne, ale bardzo wciągające.