Kwarantanna archontów
Taricheuszu o mordzie dzika,
syneczku Sabaotha
nie podskakuj do Boga Ojca
niezrównoważonego Pana
bo dostaniesz w kły,
za mało wypasiony jesteś
nie gotowy do walki.
Zwal z tęczowego firmamentu,
zaburzony ogień, zmieszanych hormonów
niech estradiol i testosteron
nie wywołują oparzeń,
ale i żaru nie gaszą.
Wypluj marzenia,
tryśnij światłością
jaśniejącym nasieniem.
Lepkie, posklejane byty,
pościelą ci łóżko,
wypastują buty,
przyrządzą śniadanie.
Nie myśl o spoconych dłoniach,
obolałych nadgarstkach
przyśpieszaj, zwalniaj kiedy chcesz,
pokrywaj ziemie manną,
wyssanym nadzieniem z czekoladek.
Poczujesz się potrzebny,
pękając jak purchawka
wystrzelisz zarodniki,
tworząc miejsce dla nowych,
i tak w ciągłym ruchu,
perpetuum mobile.
Rodzą i powtarzają się mali,
twórczy bogowie,
niepotrzebni sobie ani innym.
Niezrównoważony Bóg, tłumaczył
że musiał nadpobudliwym dzieciom
zając czymś ręce,
bo ciągle wkładali je do ognia.
Kawałki wystrzelonych relikwii
ich wspólny posiłek,
pascha, gniła w gardle,
wszechświat śmierdział,
kosmiczna kwarantanna izolowała
archontów
zdała egzamin,
choć wciąż pęcznieje.
Taricheusz w bezruchu
daje szanse wybawieniu
usztywnił i nie zgina palców,
zdjął nogę z gazu,
gasi nałóg, trzeźwieje
niczym już nie zajmuje twórczych rąk
to chwila dla Boga.
Komentarze (0)
Jeszcze nie skomentowano tego wiersza.