lunatyczka
pośrodku nocy uniosła głowę,
echo wołania ciągle w niej brzmiało,
czyj to był głos? i kto mógł ją wołać?
serce na moment znieruchomiało..
w letargu głębokim wciąż pogrążona
jedynie płaszcz chwyciła naprędce,
o własne stopy się potykając,
w pośpiechu po schodach na dół
zbiegając..
wstrzeliła się w noc majową, deszczową,
rozbryzgując boso wiosenne kałuże,
ciemność ją przyjęła, lecz gdzieś tam
daleko
paliło się światło - ktoś wołał, ktoś
czekał..
szybciej i szybciej - uliczka i brama,
i ciemne schody - po dwa, po trzy
stopnie,
i już na dachu, już na następnym,
wciąż nieprzytomna, lecz nie zaspana..
deszcz ciął bez litości i zalewał oczy,
szczerzyły gotyckie z kaplicy
straszydła,
przy każdym skoku raniła stopy,
lecz poły płaszcza ją niosły, jak
skrzydła..
i już na mecie, już pod tym oknem,
lecz serce prawie jej wyskoczyło,
gdy głowę uniosła, krzyk powstrzymując,
bo żadne światło się nie paliło..
zdrętwiało serce, ugięły kolana,
dlaczego zwątpił, dlaczego nie czekał?
lecz nie pomyślała, ogarnięta strachem,
że on pobiegł do niej
ulicą
.. nie dachem!
Komentarze (0)
Jeszcze nie skomentowano tego wiersza.