Mama
Każdego poranka rozkładała powoli moje
skrzydła,
muskając je delikatnością, aby w nich
zagościła radość.
Grzebieniem pieszczot rozczesywała im
pióra,
bym mogła łatwiej smakować życie.
W rozpuszczone włosy wplatała promyki
słońca,
przecudnie opowiadając im baśnie, żeby nie
uleciały.
Ubierała mnie w sukienki o barwie brzasku,
zapewniając, że tylko w jasnościach będę
szczęśliwa.
Stopy zawsze ogrzewała pantoflami swoich
dłoni,
pozostawiając bose, abym lepiej czuła
świat.
Do ręki przywiązywała ćmę - motyla nocy,
bym nigdy nie poczuła się puszczona i
samotna.
Uczyła jak Niebu zaplatać tęczowe warkocze
marzeń
i jak spadającym gwiazdom nucić kołysanki.
Ale nie przygotowała mnie do opuszczenia.
Swoją podróż - pociągiem ŻYCIE -
przerwała na za wczesnej stacji.
Kiedy odchodziła – bezsilność
była odpowiedzią na pytanie: dlaczego?
W godzinie rozstawania
pióra wypadały z moich skrzydeł,
wypalone gwiazdy
zrywały tęczowe warkocze,
konała jasność...
Modliłam się do Stwórcy
we wszystkich językach świata,
powtarzając - niczym mantrę -
zaklęcia, przysięgi, przyrzeczenia.
Kiedy wybrała Najwyższego,
Ten - po prostu - zamknął za sobą drzwi.
W cichości odszedł szpitalnym korytarzem...
po schodach...
A ja miałam wrażenie, że o czymś zapomniał.
.........................
Kiedy odeszła - Niebo spadło mi na głowę.
Odeszła rok temu. To tak dawno - a zarazem jakby wczoraj...
Komentarze (0)
Jeszcze nie skomentowano tego wiersza.