Na stole
dedykuje ten wiersz skale, która mnie chroni przed wiatrem każdego dnia, bez cienia wątpliwości porzuca dla mnie wszytsko, nawet swój cień
Nie pytam kiedy,
przychodzisz z nienacka,
często nie pukasz,
poprostu drzwi otwieraz
i już mych dłoni szukasz.
Jak ślepiec potykasz się o me piersi,
nabrzmiałe namiętnością
ociekające gęstą tęczą Twego
westchnienia,
jak kot na piecu wzniecasz w nich mruk
ognistego cierpienia.
Wędrujesz wzrokiem
aż do mych kolan,
całujesz czerwień ust wzburzonych,
jak morza fale rozlewasz ogień,
podsycasz go dotykiem zroszonej dłoni.
Szeptem poruszasz me zmysły,
każesz konać w objęciu śliskim,
każesz błagać o wybawienie,
bezlitośnie wymuszasz
oczekiwanie na ziszczenie.
Skąd w Tobie ta siła, ta cierpliwość,
kiedy ja już nieprzytomna drżę,
Ty chcesz dalej rozwijać dotyku deszcz.
Kiedyś mnie spalisz, wysączy się
wszystko
i martwa zniknę w otchłani krzyków
na rajskim stole czując Ciebie blisko,
rozleje się strumień po wnętrza szpiku.
Komentarze (0)
Jeszcze nie skomentowano tego wiersza.