Radioactive zone VI: Unknown
Stoję po kolana w trawie. Ociera się o mnie
wilgotnymi źdźbłami
od nieustannego deszczu.
Kłębią się pokłady chmur. Idą powietrzem
podwójne, potrójne
widma…
Coś do mnie mówią w szumie wiatru,
we wstrząsach gorączkowego chłodu.
Otwierają się
i zamykają
― milczące usta…
Przytłacza mnie niewyobrażalna tęsknota,
kiedy patrzę na te wątłe, pojedyncze
drzewa.
Ranią moją twarz padające z ukosa lodowate
krople…
Trawa, wszędzie kołysząca się trawa ze
rdzawym nalotem straszliwej radiacji!
Jestem w jakimś sennym zapętleniu, w którym
obowiązuje jedynie powolne znikanie
z czyjejś,
nieznanej woli.
I w tej pustce nie jestem w stanie odgadnąć
czy poranione chorobami,
zdeformowane ciało
należy do mnie, czy do kogoś całkiem
innego…
Stoimy na wprost siebie.
Ono i ja.
Stoimy w absolutnej ciszy, w której słychać
jedynie cichy szmer rozpędzonych
protonów
śmierci.
Ono: w podartych łachmanach i brudne,
tkwiące w błotnistej ziemi.
Ja: przezroczysty, unoszący się jak jakaś
mara.
Spogląda na wprost, patrząc ― tak jakby
przeze mnie, co jest jednoznaczne
z zerwaniem ze mną jakichkolwiek więzów.
Odwraca się i odchodzi, utykając na lewą
nogę i w dziwnym pochyleniu.
Widzę, że rozgarnia trawy, zmierzając ku
przymglonej gęstwinie, ku największemu
stężeniu
śmiertelnej łąki.
(Włodzimierz Zastawniak)
https://www.youtube.com/watch?v=wK0O5Wdj_NM
Komentarze (2)
To jest świetne, aczkolwiek mroczne :)
Poruszający obraz. Co myślisz o roszadzie słów w
drugim wersie?
Miłej niedzieli:)