Wiersze SERWIS MIŁOŚNIKÓW POEZJI GRUPA AUTORÓW BEJ

logowanie
Zaloguj
Nie pamiętasz hasła?
Szukaj

Radości i smutki (odc.19).

(następny fragment powieści)

Czwartego dnia po moim powrocie do Turzyńca, co wypadało trochę ponad tydzień po naszym Święcie Niepodległości 1942 roku, spotkała mnie ogromna, radosna niespodzianka. Dopiero co wróciłam z obory, gdzie doiłam nasze krowy i robiłam wszystko, co trzeba było robić koło nich, a jeszcze wcześniej sprzątałam w kuchni. Potem zajęłam się jeszcze praniem w balii na tarze, co było dość ciężką pracą, ale ją lubiłam. Raptem przyszła do pralni Regina, trzymając malutkiego, dwuletniego Jurka na rękach, opatulonego w kocyk, bo przecież było zimno. Podobno wcześniej psy szczekały, ale ich nie usłyszałam, a może nie zwracałam specjalnie uwagi na te ich hałaśliwe „wrzaski”.
-Ktoś do ciebie, Mario, jakaś miła dziewczynka - powiedziała Regina z tajemniczym uśmiechem.
Spojrzałam na nią i spytałam niezbyt dobrze wyczuwając, o co jej chodzi:
-A któż to taki? Mam z tobą iść?
-Zostaw to pranie, ja je potem dokończę, a ty zajmij się swoim gościem – odpowiedziała i pociągnęła mnie lekko za rękę.
Wytarłam ręce w jakąś szmatę i w swój fartuch, wygładziłam trochę swoje włosy i szybko je przykryłam małą, białą przepaską. Za chwilę wkroczyłam za Reginą najpierw do kuchni, a potem do pokoju, gdzie sypiałam z moimi braćmi, Kaziem i Rysiem. Nie od razu poznałam, bo stała odwrócona plecami do drzwi, patrząc przez okno na drogę i na otaczające nasz dom pola i ogród.
Na dźwięk naszych kroków odwróciła się i natychmiast padłyśmy sobie w ramiona.
-Lesia, moja kochana Lesia! Jak ja się cieszę!
-Mario, nie mogłam już dłużej czekać i przyszłam do ciebie, by cię zobaczyć – odpowiedziała z radosnym uśmiechem.
-Jak to, przyszłam! Chyba przyjechałaś z tego swojego Włocławka?
-Właśnie, że przyszłam, na swoich krótkich nóżkach do ciebie przyszłam i twojej rodziny. Bałam się jechać kolejką, bo po pierwsze wszędzie Niemcy sprawdzają, a po drugie nawet nie wiedziałam, jak tu mam do ciebie jechać.
-I całą drogę, grubo ponad dwadzieścia kilometrów, przeszłaś piechotą? – zdumiałam się.
-No, prawie całą, bo część drogi jechałam jakąś furmanką z Kruszyna. Zapytałam kogoś tam, jak iść dalej, a wtedy ten ktoś mnie zabrał i przewiózł jakieś osiem kilometrów, aż tu gdzieś niedaleko stąd od was.
-Zaraz podam herbatę i coś do jedzenia, bo pewnie jesteś głodna? – zapytała Regina, która od razu przeszła na mówienie po imieniu. Widząc tylko delikatny uśmiech Lesi zamiast odpowiedzi, dokończyła:
- Już, zaraz przyniosę – i wyszła do kuchni.
Po tym poczęstunku, który Regina za chwile przyniosła, a myśmy zjadły i wciąż rozmawiały, dostałam też od niej wolne na całe popołudnie, aż do wieczora.
-Ładna pogoda, choć zimno jest, jak to w listopadzie tuż przed zimą. Weź, Mario, swoją przyjaciółkę i pokaż jej te nasze łąki nad Zgłowiączką. Przecież nie wypuścimy jej dzisiaj z powrotem do domu, bo już jest za późno.
-Doskonały pomysł – podchwyciłam. – Chodźmy się tu gdzieś przejść, a jutro zobaczymy.
Ku mej radości Lesia zgodziła się bez wahania na jedną i drugą propozycję i obiecała, że będzie wracała dopiero jutro. Na tych naszych łąkach spędziłyśmy niemal dwie godziny, rozmawiając i ciesząc się każdą chwilą, wspólnie spędzoną. Najważniejsze, że opowiedziała mi o sobie, co ją spotkało od czasu naszego rozstania na Palcu Wolności. Teraz to tutaj przekażę, tę opowieść, niech Lesia opowie nam to wszystko swoimi słowami.

(Opowiadanie Lesi).
Po rozstaniu się z Marią, która poszła na ulicę Szeroką do swojego mieszkanka na parterze oficyny przy ulicy Cyganka – poszłam w swoją stronę, w kierunku swojego domu. Przemknęłam się jakoś przez mój kochany Park Sienkiewicza, pomimo że, jak ze wzburzeniem zauważyłam, powieszono obrzydliwe tabliczki i napisy w języku niemieckim i polskim: „Tylko dla Niemców” oraz „Polakom i psom i wstęp wzbroniony”.(*)
Gdy dotarłam na ulicę Ceglaną (teraz przechrzczoną przez okupantów na Jägerstrasse), dochodziła godzina trzecia piętnaście. Robiła się szarówka, słońca już nie było widać za drzewami i domami. Pomimo listopadowej aury było jeszcze dość ciepło, a niebo tym razem niemal bezchmurne.
Nacisnęłam na klamkę furtki prowadzącej na podwórko i dalej do mojego domu. Była otwarta, więc weszłam i stanęłam na ganku. Byłam wzruszona, serce jak młot biło mi z radości i niecierpliwości. Chciałam otworzyć drzwi prowadzące do sieni, lecz były zamknięte. Postawiłam walizkę i zapukałam dość mocno kilka razy. Wiedziałam, że mama może nie usłyszeć od razu, więc zapukałam ponownie, jeszcze trochę głośniej. Stojąc z bukietem żółtych, jesiennych liści w ręku, zebranych w parku, czekałam cierpliwie na widok mojej kochanej mamusi.
Otworzyła drzwi jakaś tęga kobieta w wieku - jak mi się wydawało w tych ostatnich promieniach kończącego się dnia - około pięćdziesiątki. Z pewnym wahaniem wyszła na ganek. W pierwszej chwili pomyślałam, że może się pomyliłam… ale przecież te pelargonie w doniczkach, chociaż teraz zwiędnięte. Przecież sama się nimi troskliwie zajmowałam jeszcze półtora miesiąca temu. Spojrzałem na kobietę, a ta wycierając ręce o swój fartuch zapytała mnie po niemiecku:
-Czym mogę służyć?
-Czy jest pani Zielińska? – zapytałam niepewnie, także w jej języku.
-Nikt taki tu nie mieszka. Proszę stąd odejść, to musi być pomyłka – odparła. Ponieważ nie reagowałam, wiec podniosła moją walizkę i wręczyła mi ją. O mało nie wypuściłam jej, lecz jakoś udało mi się uspokoić i postawiłam ją delikatnie z powrotem na kamiennej podłodze ganku.
-To nie jest żadna pomyłka – wykrztusiłam, widząc, jak tęgi babsztyl zagradza mi drogę do drzwi – ja tu mieszkam z moją mamą i właśnie chciałabym wejść do środka i odpocząć po podróży.
– Ta pani, co tu wcześniej mieszkała, wyjechała do Generalnej Guberni – odparła, lekko mnie spychając swoim brzuchem z ganku. - Proszę jej tam szukać, jeśli to twoja mama. Ona już tu nie wróci, nie ma prawa, tak samo jak ty. Teraz my tu mieszkamy.
Widząc, że wciąż nie spieszę się z odejściem, odwróciła głowę w kierunku otwartych drzwi i krzyknęła:
-Franz, chodź tutaj! Szybko!
„Czyżby znów Nur für Deutsche?” – pomyślałam już trochę przestraszona tym Franzem, zanim się pojawił.
Zaskrzypiały drzwi do kuchni (rozpoznałam ten dźwięk, znany mi tak dobrze od wielu lat!) i za chwilę w półotwartych drzwiach na ganek stanął wysoki, postawny mężczyzna, niewiele starszy ode mnie, a może nawet w moim wieku. Był ubrany w jakiś gruby sweter i chyba w wojskowe spodnie, a na głowie miał dość bujną fryzurę w kolorze ciemnego żyta.
-Ta Polka chyba tu mieszkała przedtem – burknęła Niemka, zwracając się do Franza, być może swojego syna, chociaż nie zauważyłam podobieństwa. – Nie może zrozumieć, że teraz my tu mieszkamy – przerwała, wypowiadając to jakby z akcentem na każdą wyraz i sylabę.
Franz nawet jakby uśmiechnął się teraz do mnie i rzekł:
-Przykro mi, ale nie może się pani u nas zatrzymać. Nie możemy tu wpuszczać do siebie Polaków, musi pani odejść. Im wcześniej, tym dla pani lepiej, bo już jest późno – rozłożył szeroko swoje ręce, a za chwilę wsadził mi znów do ręki moją walizkę.
Zerwał jedną zwiędłą pelargonię i wsadził mi ją za klapę mojego płaszcza.
- Zwiędły już te kwiaty – mruknęła kobieta, być może matka Franza.
Ten zaś podniósł lekko prawą rękę w takim jakby pół-geście pozdrowienia hitlerowskiego i zakończył:
-Do widzenia pani.
Miał wciąż ten swój uśmiech, tym razem powiedziałabym, że złośliwy lub nawet obleśny. Na koniec wskazał mi wyciągniętą dłonią furtkę.
-Raus !
Ruszyłam się wreszcie, cofając powoli do tyłu i w dół, po tych dwóch schodkach, które znałam na pamięć od najwcześniejszego dzieciństwa. Kobieta poszła za mną i zakończyła całe spotkanie, mówiąc:
-Radzę, niech się pani pospieszy, bo już późno.
Trochę popychając mnie, trochę ciągnąc doprowadziła do furtki. Gdy wyszłam, zamknęła ją za mną tym razem na skobel i haczyk i dość spiesznie odeszła, już się nie odwracając. Za chwilę usłyszałam jeszcze zatrzaskiwane drzwi do naszego - do mojego domu.

Trzask zamykanej furtki, dźwięk zatrzaskiwanych drzwi brzmiał w moich uszach i w mojej głowie jak głośny warkot jakiegoś motoru. Zupełnie nie wiedziałam, co teraz zrobić. „Ta pani, co tu wcześniej mieszkała, wyjechała do Generalnej Guberni” – powtarzałam sobie kilkakrotnie. Idąc drobnymi krokami, powolutku, taszcząc tą swoją niezbyt przecież ciężką walizkę, musiałam wyglądać na przygniecioną i przygnębioną.
Postawiłam ją na chodniku i spojrzałam jeszcze na mój dom, z którego nas wyrzucono.
Pomyślałam, że mój sen o mamie sprzed dwóch tygodni musiał oznaczać jakieś ostrzeżenie przed czymś, co się teraz działo. Najpewniej potwierdzało się teraz moje ówczesne przeczucie. W tym śnie moja mama zsuwała się po mokrym zboczu góry, a ja ani nikt inny nie mógł jej zatrzymać. Próbowałam ze wszystkich sił, ale wciąż wymykała, wyślizgiwała mi się jej wyciągnięta w moim kierunku ręka, a na koniec widziałam już tylko jej przerażone oczy, szeroko otwarte, znikające gdzieś w dole, u stóp góry. Już się zbierały tam także jakieś ptaki, kołujące w tej otchłani, gdzie znikała mama, jakieś sępy lub kruki. Obudziłam się wtedy przerażona, a gdzieś spoza dworku dochodziły donośne krakania wron czy gawronów o świtaniu. Maria jeszcze spała i niczego nie słyszała, a ja nie wstawałam, żeby jej nie budzić, tylko modliłam się do Boga na leżąco: „Boże, Boże, uratuj moją mamę. Boże, Ojcze, uratuj mojego brata Grzegorza, uratuj mojego Tadeusza”.
Musiałam wtedy łkać, bo Maria także się wkrótce obudziła i spytała:
-Co się stało, Lesiuniu, czemu płaczesz?
Ona jest zawsze taka czuła, taka delikatna, moja kochana przyjaciółka i siostra. Nic nie odpowiedziałam, tylko przytuliłam się twarzą do jej dłoni i tak jeszcze kilka minut poleżałam, a ona drugą ręką głaskała moją głowę, jak dziecku. W końcu przypomniałam jej, że chyba musi już wstawać do pracy, co też zaraz zrobiła.
A teraz bardzo brakowało mi jej tutaj, żeby chociaż mnie uścisnęła i spojrzała na mnie tymi swoimi błękitnymi oczyma, z tą swoją delikatną czułością.
Otworzył się lufcik w oknie na drugim piętrze domu naprzeciwko, pod „jedynką”, i wyjrzała jakaś siwa głowa. Było już niezbyt widno, więc nie byłam pewna, kto to mógł być. Usłyszałam jednak głos kobiety i od razu poznałam, że to pani Maria Lech:
-Panno Lesiu, pani przyjdzie tu do nas, bardzo proszę. Do nas na drugie piętro, bardzo proszę, niech pani wejdzie!
Tyle razy u nich bywałam, tyle razy bawiłyśmy się razem z jej córką Janeczką, że dokładnie wiedziałam, gdzie się teraz kierować.
Zapukałam do drzwi i od razu otworzyła mi je mama Janki, ubrana w ciemny, chyba czarny sweter. Blade światło elektryczne nie pozwalało rozróżnić wszystkich szczegółów.
-Proszę wejść, bardzo proszę, panno Leokadio. Mój mąż też za chwilę tu się zjawi i porozmawiamy sobie razem.
-Jak bardzo się cieszę, że widzę panią w dobrym zdrowiu, pani Mario – odpowiedziałam. –Dawno się nie widziałyśmy.
-No właśnie! Dowiedzieliśmy się, że Niemcy panią gdzieś zabrali. Jak to dobrze, że jest pani tu znów z powrotem. Chyba sporo wycierpiała pani jednak, bo widać, jak pani wyszczuplała.
-Niestety, Niemcy wyciągnęli mnie wtedy w nocy i zabrali na roboty. Uciekłam z transportu razem z dwiema koleżankami i w końcu udało mi się jakoś wrócić do domu. Tylko, że ….
Wszedł właśnie pan Jan Lech i usłyszał część naszej rozmowy. Przywitaliśmy się serdecznie – znał mnie także przecież od dzieciństwa - i usłyszałam od niego:
-Tylko, że ci bandyci zabrali teraz pani dom. Pani i pani rodzicom, chociaż nikt z was nic im złego nie zrobił. Złodzieje, grabieżcy i mordercy – oto złodziejska „rasa panów” w całej odsłonie.
-Nasze dzieci jeszcze nie wróciły – dodała pani Maria. – Janina, Benedykt i Maria Magdalena. Wszystkich troje zabrali, torturowali, bili, katowali. Poddali pod fałszywy sąd i oskarżyli fałszywie, jakby byli wielkimi przestępcami. Tylko Elżbieta nie została aresztowana, ale i tak ją zabrali na przymusowe roboty, gdzieś do Reichu. Widzisz, jak to jest! Zabrali nam bandyci czwórkę naszych dzieci! – rozpłakała się z żalu i bezsilności.
Milczałam. Nie wiedziałam, co mogłabym powiedzieć, czy i jak pocieszyć. Przecież nawet nie wiedziałam, gdzie oni są, w jakich więzieniach czy obozach przetrzymywani. Pan Jan zaczął żonę uspokajać i powiedział:
-Marysiu, nie możemy tak trzymać panny Lesi, zaprośmy ją do stołu, pewnie jest głodna.
-Słusznie, Janku, masz rację. Proszę, Lesiu, usiądź, ja zaraz coś przyniosę do jedzenie. Przepraszam, że mówię do panny Lesi w taki sposób, przecież panienka ….
-Pani Mario, oczywiście, że zawsze będę i jestem dla państwa Lesią. Tyle razy tu u państwa byłam, bawiłam się z Janeczką, Benkiem. Mój brat Grześ też z Benkiem bawili się w Indian, biegali po tych naszych parkach i uliczkach. Potem przecież chodziliśmy wszyscy do szkoły, do „szóstki”. Zawsze u państwa chcę być tą samą, co kiedyś Lesią. To tak dobrze być u was, chociaż tak trudno to wszystko teraz znieść i pogodzić się. Może jednak wypuszczą Janeczkę i Madzię i Benka, a Ela też tu wróci niedługo – próbowałam pocieszać.
Pan Jan też jednak nie miał żadnych pocieszających informacji:
-Złe wieści do nas docierają. Nie otrzymujemy od nich listów z więzienia, a jeśli już, to tylko po niemiecku. Trudno nam je czytać, sąsiadka nam tłumaczy. Nasz Romek aż się rwie do jakiejś „roboty”, jak on to mówi. Aż się boimy każdego dnia, czy i jego nie złapią i któregoś dnia nie wróci do domu.
Pani Maria była już spokojniejsza. Otarła tylko ręką oczy i powiedziała:
-Dobrze, Janku, poczekajmy jeszcze z tymi naszymi zmartwieniami. A teraz zmieńmy temat, żeby Lesia trochę u nas odsapnęła, a nie zamartwiała się z nami. Zaraz przyniosę herbatę i zaraz się rozgrzejemy – podsumowała i odeszła do sąsiadującej ze skromnym salonikiem kuchni.
Pan Jan usiadł ze mną przy stole i zagadnął:
-Skoro nie masz wstępu do swojego domu, bo ci go zabrali ci złodzieje, a już zaraz będzie szósta, to musisz u nas zostać, Lesiu!
-Tak, oczywiście, że tak! – krzyknęła z kuchni pani Maria i wyjrzała jeszcze na chwilkę do salonu, gdzie siedzieliśmy. - Mamy teraz wolny pokój, skoro nie ma tutaj w domu czwórki naszych dzieci.
– Nie ma o czym mówić, musisz tu zostać, Lesiu, bo inaczej znowu cię złapią – dodał pan Jan.
-Zaraz będzie godzina policyjna. A poza tym przecież na dworze jest już w nocy bardzo zimno.
Po tak serdecznym zaproszeniu pozostałam w ich domu, nie mając się gdzie schronić, zwłaszcza, że chciałam być jednak blisko mojego domu.
Byłam także, niestety, świadkiem ciężkiej tragedii, jaka dotknęła tę wspaniałą rodzinę moich sąsiadów i przyjaciół. (**)
Nigdy już o tym nie zapomnę.
Następnego dnia po południu wybrałam się na ulicę Cyganka, by spotkać Marię, moją przyjaciółkę i powierniczkę. Żeśmy się umówiły, że w porze obiadowej ona przyjdzie do mnie na Ceglaną, ale jednak nie spotkałyśmy się tutaj. Czekałam w oknie u państwa Lechów już od godziny dwunastej niemal do wpół do trzeciej, wypatrując jej, gdyby przyszła (bo przecież mój dom zajęli Niemcy). Jednak nie przyszła i nie wiedziałam, co o tym sądzić. Nie wykluczone, że coś jej przeszkodziło, więc poszłam do niej około trzeciej, do tego mieszkanka, gdzie spodziewałam się zastać ją u tych jej niemieckich chlebodawców przy ulicy Cyganka.
Bez problemu znalazłam tyle razy opisywane mi przez nią podwórko, a w nim wejście do sieni i dalej drzwi do pokoiku na parterze. Zapukałam i za chwilę otworzyły się. Stanęła w nich starsza, niewysoka pani z chustą na głowie, w wieku może około sześćdziesiątki.
-Czy panna Lesia? – spytała.
-Dzień dobry pani. Tak, jestem Leokadia, inaczej Lesia – odpowiedziałam.
-Proszę wejść – zaprosiła do środka.
Za chwilę wszystko mi wyjaśniła:
-Była tu wczoraj pani koleżanka, Maria. Ci państwo, co u nich pracowała, już tutaj nie mieszkają. Nie wiem, gdzie oni teraz są, a pani koleżanka Maria nie może tutaj zostać. Przenocowałam ją tę jedną noc, bo nie miała gdzie iść. Dzisiaj rano była panią poszukać na ulicy Ceglanej, ale wróciła, bo się dowiedziała, że pani już tam nie mieszka. Zostawiła pani liścik, a sama poszła na pociąg, żeby pojechać do Skalińca. Proszę bardzo, oto list dla pani.
„Kochana Lesiu,
nie zastałam Cię w Twoim domu, bo zabrali go Wam Niemcy. Tego się dowiedziałam od kobiety, która mi powiedziała „Raus”, więc wyszłam stamtąd. Mam wielką nadzieję, że jesteś bezpieczna i niedługo się spotkamy.
Pani Stasia przenocowała mnie tutaj, ale teraz muszę szybko iść na kolejkę, żeby pojechać do Skalińca. Nie mogę na Ciebie czekać, bo muszę przed godz. policyjną dotrzeć do domu w Trzyńcu, a pociąg odjeżdża po jedenastej, następnego już dzisiaj nie będzie. Mam nadzieję, że ich tam zastanę, moją kochaną rodzinę.
P. Liedte już nie mieszka we Włocławku, więc straciłam tu pracę (nie wiem, gdzie oni są).
Błagam Cię, napisz mi jak najszybciej, co z Tobą, bo będę się martwić. Jeśli nie masz gdzie mieszkać, to przyjedź do mnie, do Turzyńca, na pewno znajdzie się tam miejsce dla Ciebie.
Ściskam Cię serdecznie i pozdrawiam.
Twoja Maria.
P.S. Uważaj na siebie.”
Podziękowałam najserdeczniej, jak umiałam, pani Stasi i wyszłam. „Jeszcze jedna miła niespodzianka” – pomyślałam, idąc przez ulice mojego miasta, w którym nie miałam już gdzie mieszkać. W ten chłodny, deszczowy dzień listopadowy pogoda dostosowała się do mojego przygnębionego nastroju. Nie mając co tu jednak zbyt długo robić – wróciłam wkrótce do państwa Lechów.
Kilka dni później postanowiłam wybrać się do Warszawy, by poszukać tam swojej Mamusi. Musiałam jednak załatwić sobie wszystko na ten wyjazd, także przewodnika, który miał mnie przeprowadzić pieszo przez „zieloną granicę” między Rzeszą a Generalną Gubernią. Aby jakoś ten czas oczekiwania minął mi szybciej, wymyśliłam, że pójdę do Marii, do tego jej Turzyńca, by się dowiedzieć, co u niej słychać.
-Jak wymyśliłam, tak zrobiłam i oto tu jestem z tobą, Mario – zakończyła Lesia swoją opowieść i za chwilę powoli wróciłyśmy do naszego domu na wzgórzu, skąd było tak dobrze widać ostatnie soczyste barwy zachodzącego właśnie słońca.

Dalszy ciąg Lesi opowiadania o swoich ostatnich dniach spędzonych w gościnnym mieszkaniu państwa Lechów, usłyszałam od niej dopiero kilka lat później.
Zapisuję to tutaj, aby stanowiło zamkniętą całość wszystko, co mi opowiedziała o swoim ówczesnym pobycie w jej rodzinnym mieście. Koniec tej opowieści brzmiał tak.

„Ostatniego dnia przed swoim wyjazdem wysłałam krótki list do Marii, do Turzyńca. Dopiero po kilku latach dowiedziałam się, że nigdy do niej nie dotarł. Nie wiem dlaczego i już tak pozostanie chyba na zawsze tajemnicą. Może dlatego, że powinien być napisany po niemiecku, a ja napisałam go „bezczelnie” po polsku (przecież Maria nie znała niemieckiego).
Podziękowałam państwu Marii i Janowi Lechom za wspaniałą serdeczność, jaką mnie otoczyli w tym ich skromnym mieszkaniu. Nic nie było im wiadomo o Jance, czekali z ogromną obawą na jakiekolwiek wieści. Pani Maria uściskała mnie serdecznie na pożegnanie i dała mi kilka bułek, które specjalnie wypiekła dla mnie, na mój wyjazd. Łzy popłynęły z jej oczu, myślała wciąż o tych swoich dzieciach, a najbardziej o Jance, której losu nie znaliśmy.
To był koniec listopada, wczesny sobotni poranek, gdy od nich wyszłam. Było już widno, ale ciężkie chmury snujące się po niebie nie nastrajały optymistycznie. Cóż, trzeba było jakoś się wziąć w garść. Ostatnie uściski rąk i wyszłam z gościnnego domu.
Najpierw musiałam dostać się do pociągu, którym miałam dojechać do Kutna.
Idąc do włocławskiego dworca i przechodząc przez Plac Wolności zatrzymałam się przy słupie ogłoszeniowym, przy którym jak zwykle stało kilkanaście osób, czytających różne wywieszone plakaty i obwieszczenia.
Przy jednym z nich było najwięcej czytających osób. Udało mi się przeczytać fragment „Bekanntmachung” z tego dnia 28 listopada 1942 roku:
„….skazał na śmierć za zbuntowanie się przeciwko Rzeszy dnia 13 października 1942
Mazurek Stanisław
Lech Janina – oboje z Leslau
dnia 27 października 1942
Daszkowska Wanda z Leslau
Wojdyłło Henryka z Wolne.
Wyroki zostały wykonane.” (***)

Ludzie czytali, rozmawiali, milczeli, patrzyli. Niektórzy robili znak Krzyża świętego, inni zaciskali pięści.
Pomodliłam się w cichości serca za piękną i czystą duszę mojej biednej koleżanki Janeczki Lech i poszłam dalej, na swoją tułaczkę. Przez ponad sześć lat miałam nie wrócić do mojego kochanego Włocławka.


(*) „W parkach i na ławkach pojawiły się napisy ‘Nur für Deutsche’. Na wejściach do wielu parków we Włocławku i Kaliszu pojawiły się urągające napisy: ‘Polakom i psom i wstęp wzbroniony’ .” Ks. Wojciech Frątczak, „Diecezja włocławska w okresie II wojny światowej”, str. 144. Wydawnictwo Duszpasterstwa Rolników we Włocławku, 2013 r.
(**) „Janina była córką Marii i Jana Lecha. Spośród rodzeństwa była najstarsza, obok Marii Magdaleny, Elżbiety, Benedykta, Romana i Teodora. Rodzina ta podczas drugiej wojny światowej przeżyła niezwykłą tragedię. Za działalność konspiracyjną, podziemną Janina została zgilotynowana w Dreźnie. Marię Magdalenę zamordowano w KL Auschwitz. Benedykt przeżył koszmar obozu koncentracyjnego KL Mauthausen. Elżbieta pracowała na robotach przymusowych w Niemczech. Roman ukrywał się przed aresztowaniem”. Witold Stankowski, „Nie umrę śmiercią naturalną. Janina Lech, harcerka, poetka, ofiara hitlerowskiego bezprawia oraz jej rodzina”, str. 13. Wyd. Dobrzyńsko-Kujawskie Towarzystwo Kulturalne we Włocławku, Włocławek 2010 r.
(***)Tamże, str. 108.

Dodano: 2016-12-02 22:27:21
Ten wiersz przeczytano 819 razy
Oddanych głosów: 8
Rodzaj Bez rymów Klimat Melancholijny Tematyka Ojczyzna
Aby zagłosować zaloguj się w serwisie
zaloguj się aby dodać komentarz »

Komentarze (13)

Janusz Krzysztof Janusz Krzysztof

Janina
Pomilczmy razem, bo także nie znam właściwych słów (by
to wszystko skomentować).
Bardzo dziękuję za wizytę, czytanie i wpisane słowa.
Serdecznie pozdrawiam.

Janina Kraj Raczyńska Janina Kraj Raczyńska

Przeczytałam i nie wiem jak skomentować, może tylko
tyle, że trzeba ten człowieczy los odsłaniać, bo nie
wiadomo co nas czeka za zakrętem.
Dobrego dnia życzę.

Janusz Krzysztof Janusz Krzysztof

Waldi
Bardzo dziękuję za wizytę, czytanie i komentarz.
Serdecznie pozdrawiam.

waldi1 waldi1

Takie były czasy .. trudne i smutne .. a człowiek
człowiekowi wilkiem .. dziś jakby o tym pozapominali
..

Janusz Krzysztof Janusz Krzysztof

Madame Motylek.
Bardzo dziękuję za wizytę, czytanie i komentarz.
Serdecznie pozdrawiam.

Janusz Krzysztof Janusz Krzysztof

Wojter
Ziu-ka
Bardzo dziękuję za wizyty, czytanie i komentarze.
Serdecznie pozdrawiam i życzę dobrego weekendu.

Kropla47 Kropla47

Przeczytałam ze łzami w oczach...życzę dobrego
weekendu.

Janusz Krzysztof Janusz Krzysztof

Anna
Rodzina zawsze powinna być dla nas oparciem, a w
tamtych okropnych czasach życie w rodzinie na pewno
łatwiej było znieść.
Bardzo dziękuję za wizytę, czytanie i komentarz.
Serdecznie pozdrawiam i życzę dobrego weekendu.

anna anna

Z ogromnym przejęciem przeczytałam od dedki do deski.
Straszne to były czasy, tragedia za tragedią, ale
jakże pięknym pozytywnym przejawem były wtedy rodzina,
przyjaźń, miłość.

Janusz Krzysztof Janusz Krzysztof

Amor
Bardzo dziękuję za odwiedziny, za czytanie i
komentowanie. Cieszę się, że losy moich bohaterek i
bohaterów wzbudzają Twoje zainteresowanie.
Serdecznie pozdrawiam i życzę dobrego weekendu.

AMOR1988 AMOR1988

Po raz kolejny z wielkim przejęciem i uwagą czytałem
każde słowo. Wyobrażając sobie losy bohaterów.

Dodaj swój wiersz

Ostatnie komentarze

Wiersze znanych

Adam Mickiewicz Franciszek Karpiński
Juliusz Słowacki Wisława Szymborska
Leopold Staff Konstanty Ildefons Gałczyński
Adam Asnyk Krzysztof Kamil Baczyński
Halina Poświatowska Jan Lechoń
Tadeusz Borowski Jan Brzechwa
Czesław Miłosz Kazimierz Przerwa-Tetmajer

więcej »

Autorzy na topie

kazap

anna

AMOR1988

Ola

aTOMash

Bella Jagódka


więcej »