Czas jesieni (odc. 18)
(następny fragment powieści)
Wróciłam! Wreszcie wróciłam do swojej
rodziny, do Turzyńca. Nie byłam tu od
święta Matki Boskiej Zielnej w sierpniu, a
więc niemal równo od trzech miesięcy. Moich
pracodawców we Włocławku nie zastałam,
dopiero tutaj dowiedziałam się, że rodzina
Liedtego przeniosła się do Przedcza.
Przenocowała mnie w swojej dobroci pani
Stasia, którą zastałam w moim byłym pokoiku
na Cygance. Tylko tę jedną noc, bo
następnego dnia rano musiałam już stamtąd
odejść.
Postanowiłam stąd wyjechać do swojej wsi,
ale przed wyjazdem miałam spotkać się z
Lesią. Tak poprzedniego dnia się
umówiłyśmy, ale teraz była inna sytuacja i
musiałam do niej iść wcześniej, niż było
umówione, zaraz po dziewiątej rano. Poszłam
więc do niej do tego jej domu na Ceglanej,
w którym przecież byłam w ostatnim dniu
września, ale teraz mieszkali już tam jacyś
Niemcy, których tam zakwaterowano. Starszą
panią Zielińską wysiedlono, nikt z sąsiadów
nie umiał mi powiedzieć, gdzie ona teraz
jest.
„Pewnie w Guberni” – ktoś powiedział,
kiwając głową. „Wyrzucili ją stąd Szkopy i
tyle można zrobić. Dostała pół godziny na
spakowanie swoich manatków, a ciężarówka z
meblami „nadludzi” już czekała w pobliżu,
żeby się tam mogli jak najszybciej
zagospodarować. A ich córkę Lesię zabrali
wcześniej, na początku października, na
roboty do Niemiec. Odtąd matka nic o niej
nie wiedziała i wciąż czekała na list od
niej.”
Tyle się tutaj dowiedziałam, a Niemka, gdy
zapukałam do drzwi domu Zielińskich,
powiedziała mi „Raus” i pokazała mi furtkę.
Była zła, bo jak mi powiedział potem ten
sąsiad – „wciąż ktoś przychodzi tutaj pytać
się o Zielińskich, o ich córkę Lesię lub
syna Grzegorza, więc już też i ta Niemra ma
tego dość”. Splunął na ziemie i z
niesmakiem dodał: „Jeszcze tylko dwa domy,
mój i sąsiada, nie zostały tutaj wysiedlone
i ten blok pod jedynką, ale pewnie tylko
patrzeć, jak i nas też stąd wyrzucą,
złodzieje” – zakończył.
Nie wiedziałam, gdzie mam Lesi szukać, a
kolejka wąskotorowa do Boniewa już niedługo
miała odchodzić ze stacji Włocławek, więc
pożegnałam się jeszcze raz z panią Stasią i
podziękowałam jej za uprzejmość i gościnę.
Zostawiłam u niej także mój list dla Lesi
(na wszelki wypadek, gdyby mnie tu szukała)
i spiesznie udałam się, by wrócić do
Turzyńca, bo tutaj nie miałam przecież
gdzie mieszkać.
Podróż na szczęście nie przyniosła mi
większych kłopotów, kolejka jeździła, a
Niemcy dali mi spokój i nie sprawdzali
moich dokumentów. Wysiadłam na
wcześniejszej stacji Koniec (teraz po
niemiecku (Enddorf), żeby nie kusić losu.
Bałam się, że w Skalińcu będą kontrole,
więc wysiadłam wcześniej, czym niewiele
tylko nadłożyłam drogi. Te prawie pięć
kilometrów przeszłam dróżkami wśród zagród,
pól i sadów, które tak dobrze znałam. Po
drodze mało kogo spotkałam, bo przecież to
już była późna jesień. Jedynie gdzieś z
daleka widziałam, jak jacyś ludzie na polu
zbierali chyba ostatnie w tym roku buraki.
Ostatni odcinek od Górzyńca przyprawił mnie
o szybsze bicie serca. Wszak tyle czasu tu
nie byłam, a przecież niezliczone razy szło
się lub jechało tędy do kościoła, do
szkoły, na jarmark, na zakupy w Skalińcu.
Do Stefci Liedte, do Marysina, na zbiórki
harcerskie, na tańce, na przedstawienia i
do kina w Domu Ludowym. Cała moja
dotychczasowa historia życia była związana
z tym kawałkiem pięknej, kujawskiej
ziemi.
Furtka na nasze podwórze była otwarta, a
mama stała przed wejściem do domu. Padłyśmy
sobie w ramiona, wycałowała mnie,
wyściskała:
-Córuchna moja kochana, nareszcie cię
widzum moje stare łoczy – mówila przez łzy.
– Gdzież to łuni cie wywieźli! Modliłam się
do Matuchny Najświntszy, byś tu na powrót
była, jeszcze przed Świntami. Jak dobrze,
że w kuńcu jesteś.
Regina z Józkiem, Kaziu, Rysiek i mój
kochany tata – wszyscy cieszyli się, że
jestem, i po kolei witali ze mną. Zaraz
zasiedliśmy do stołu, żeby nacieszyć się
sobą. Pytań było co niemiara, uśmiechów i
radości. Nawet te dwa maleństwa Józka i
Reginy – Basia i Jurek – przytulały się do
mnie, choć nie całkiem dobrze jeszcze się
znaliśmy i mogły się trochę mnie bać.
Dowiedziałam się także o tym, jak im tu się
żyje na tej wsi. Już dawno cały Turzyniec
został przez Niemców zamieniony w jeden
wspólny majątek, którym zarządzał nasz
sąsiad, Krygier. Też Niemiec, ale z tych,
co tu mieszkali od dziesięcioleci. Nigdy z
nim Polacy nie mieli kłopotów i na
szczęście teraz także zachowywali się
całkiem „dobrze i grzecznie”, jak
stwierdził tata. Najpierw tata, a potem
Józek mu pomagali, bo ich o to poprosił.
Nie chciał, żeby inni gospodarze krzywo na
niego patrzyli, więc dbał o jakieś tam
dobre stosunki na swojej wsi. To wszystko,
co musiał robić, było na rozkaz komisarza w
Skalińcu, którym był przyjezdny z Niemiec
jakiś Schultz czy Schulze. Komisarz
urzędował na plebanii, po wywiezieniu
stamtąd księży na śmierć. Wszyscy trzej,
jak mówili u nas ludzie, już nie żyli,
zamordowani w obozach. (*)
Cała wieś pracowała niby jak na swoim, ale
trzeba było wszystkie płody oddawać
Niemcom. Tylko trochę można było zostawić
na swoje potrzeby. Nawet ubijanie świni
było nielegalne, za to groziła kara
śmierci. Ludzie jednak ryzykowali i zawsze
gdzieś ktoś miał jakieś świeże mięso i
kiełbasę z nielegalnego uboju.
Józkowi i Kaziowi żal było naszego
pięknego, rasowego kasztana Kiwona i wciąż
myśleli, co by tu zrobić, żeby nam go nie
zabrali niemieccy żołnierze albo jacyś
przyjezdni Niemcy. Postanowili w końcu,
żeby go dać na przechowanie Krygierowi. I
tak zrobili, a ten przyrzekł, że odda konia
po wojnie albo jak już na pewno nie będzie
groziło jego zabranie z naszego
gospodarstwa.
Najgorsze było to, że wszystko można było
kupić w sklepie tylko na kartki, a bez
dowodu osobistego nie można ich było
dostać. Ci, co mieli fałszywe dowody, też
nie mieli kartek, a i tak żywności można
było kupić na nie tylko tyle, żeby nie
umrzeć z głodu. Dlatego ludzie łapali ryby,
zające, kuropatwy, co też było formalnie
zakazane. Żyło się w ciągłym strachu o
siebie i o najbliższych. O tych, którzy tu
byli i o tych, których zabrali do pracy
przymusowej albo do obozu. A przecież byli
jeszcze polscy jeńcy w oflagach, nie mówiąc
o tych, co polegli gdzieś i zostali
pochowani często nie wiadomo gdzie.
Było kilka osób, Niemców, którzy
zachowywali się porządnie. Najbardziej
szanowali u nas Ernę z Górzyńca, tę, która
uratowała mnie w zeszłym roku przed
wywózką. Teraz też nieraz pomagała nam i
nie tylko nam, jak mogła. Wiadomo, że
wielkiej pomocy nie mogła udzielić, ale i
to było ważne, że miała do nas Polaków
szczerą życzliwość.
-Dobro Nimka, łuna jest naprowdę dobro
Nimka – mówiła o niej mama.
-A co u Wasiutów słychać? – spytałam w
końcu, żeby zakończyć te smutne tematy
związane z naszą. – Już tu u nas nie
mieszkają?
-Jakoś we wrześniu wyprowadzili się do
Przybyszów w Rynku w Skalińcu –
odpowiedział Józek. – Powiedzieli, że chcum
być bliży do swojigo dumu, bo może który z
ich chłopoków wróci z Rajchu. Mówili tyż,
że za dużo jest ich tutej i że dłuży nie
mogum już tu łu nos być, na naszym
garnuszku.
-A tyn Władek ciungle tu du nos przychodzi
i zawsze pyto ło ciebie, Marysia, czy ni ma
jakich wiadumości łod ciebie – dodał tata.
– Coś mi się zdawo, że mu się podobosz. Jak
dzisiej by przyszed, to by może tyż
zapytoł: „A co z mojum szwagierkum?”
Trochę się nie spodziewałam takiego obrotu
sprawy i chyba się zarumieniłam. Już
wcześniej zauważyłam, że Władek spogląda na
mnie i przypatruje, chociaż nie widzieliśmy
się zbyt często od jego ucieczki z niewoli
w Prusach. Mnie też się podobał, przystojny
i wysoki „jak paplina”, jak mówił Kaziu.
Był uprzejmy, pogodny, często uśmiechnięty
i zadbany. Był też bardzo wygadany, pewnie
przez to, że od paru lat mieszkał w różnych
miastach i uczył się zawodu. Jedyne, co
mnie w nim martwiło, to jego skłonność do
kieliszka. Kilka razy był przy mnie na
rauszu, czego nie lubiłam, chociaż wtedy
bywał najbardziej wesoły. Często w takich
przypadkach śpiewali z Reginą i z ich
bratem Józkiem różne skoczne piosenki, a
trzeba przyznać, ze głosy wszyscy mieli
ładne. Tak więc teraz się zarumieniłam i
nie wiedziałam, co odpowiedzieć, ale
„uratowała” mnie Regina, która
uzupełniła:
-No właśnie! Władek miał zamiar przyjść
dzisiaj do nas, może zaraz się zjawi.
I rzeczywiście, nie trzeba było długo
czekać, a zjawił się Władek – jak zawsze
wesoły i szarmancki. Jak mnie zobaczył, to
zakrzyknął:
-Szwagierko moja kochana, jesteś w końcu! –
i uścisnął mnie aż za bardzo, a ja nie
zdążyłam go przed tym powstrzymać. Trochę
wykorzystał tę sytuację, że był bratem żony
mojego brata, czyli jakby nie było – już
„byliśmy rodziną”.
Od dawna nazywał mnie „szwagierką”, już od
ślubu Józka i Reginy pięć lat temu. Wszyscy
się teraz uśmiechnęli, a jak zawsze Władek
miał coś ze sobą, tym razem jakieś cukierki
w papierowej torebce, które wyjął z
kieszeni i położył na stole.
-Jak bym wiedział, że tu jesteś,
szwagierka, to bym przyniósł jakieś wino
słodkie – dodał.
-No zaro, zaro! Przecie możym coś tam wypić
na te okoliczność, że jezdymy wszyscy w
kupie, a jeszcze Władek cukierki na
zakunske przyniósł – krzyknął Józek. – Dej
no, Reniuś, trochę wiśnióweczki i coś do
pojedzynia, coby num się cieply zrobiło.
I tak spędziliśmy wyjątkowo wesoło, jak na
owe czasy, jeszcze dwie godziny i zrobiła
się godzina ósma. Już dawno było ciemno, a
zwierzęta zaczęły ryczeć, bo wszyscy
zapomnieli, żeby je nakarmić i napoić.
Zaraz więc chłopaki, Józek i Kazik, zerwali
się i razem z tatą poszli oprzątać bydło,
konie, owce i świnie, a mama zajęła się
razem z Rysiem jakimiś innymi wieczornymi
pracami.
Władek też wstał do wyjścia, chwilę jeszcze
porozmawiał ze swoją siostrą Reginą, a w
końcu tak się do mnie zwrócił:
-Trzeba będzie mi opuścić to przyjazne
gniazdo Ptaszyńskich i udać się, gdzie są i
rządzą nasi sąsiedzi, Niemcy. Ci tutejsi i
ci zza Warty. Chciałbym się pożegnać - i
naprawdę zaczął się żegnać.
Najpierw z Reginą, która zaoponowała:
-Nie wiem, czy to mądre, by iść do Skalińca
o takiej porze, jak już jest ósma godzina.
Mogą cię złapać, a jeszcze nawet nie masz
porządnych dokumentów.
-Mam już kenkartę i błogosławieństwo naszej
mamy, a to powinno wystarczyć.
Marysiu, mogłabyś ze mną na chwilę odejść
na dwa słowa? – zwrócił się do mnie.
-Oczywiście – odpowiedziałam i zaczęłam się
ubierać do wyjścia na zewnątrz. Władek był
mile zaskoczony, że się zgodziłam, więc
dopowiedziałam: - Odprowadzę cię kawałek,
może Niemcy mnie nie złapią.
Wyszliśmy z Władkiem na drogę. Niebo było
czarne, rozświetlone nieco słabym światłem
księżyca, przeciskającego się przez niezbyt
gęste chmury. Psy szczekały gdzieś w
oddali, a poza tym była kompletna cisza.
-Władku, nie powinieneś tak ryzykować i
chodzić ot, tak sobie, po godzinie
policyjnej – zwróciłam się do niego. –
Bardzo proszę, uważaj, bo bardzo bym się
zmartwiła, gdyby ci się coś przytrafiło z
tego powodu, ze wybrałeś się do nas.
-Wybrałem się do was, Marysiu, bo tęskno mi
było za tobą. Mówiąc szczerze, chciałbym
się z tobą lepiej poznać. Ta wojna jest
straszna, marnuje nam nasze najlepsze lata,
więc co tylko można jej ukraść, to bym
chciał ukraść – odpowiedział nieco
górnolotnie i ujął mnie za rękę. Dziwne,
ale wcale mu się nie wyrywałam i tak
szliśmy niezbyt szybko po drodze w kierunku
Górzyca, rozmawiając o różnych rzeczach.
-A masz już naprawdę ten dowód osobisty? –
spytałam.
-Jak najbardziej. Musiałem trochę zapłacić,
ale już mam. Mam też pracę u pana
Kozanowskiego, który prowadzi jakiemuś
Niemcowi zakład szewski. Teraz wszystko już
tu jest niemieckie – sklepy, warsztaty,
nawet plebania, gdzie urzęduje komisarz.
Pałac po wypędzonych Grodzickich zajmuje
Niemiec Grö̱se, co rządzi majątkami
ziemskimi w całej gminie, zabranymi
właścicielom, a w kościele zrobili nie
wiadomo co, podobno jakieś magazyny. Nawet
naszych skalinieckich Żydów tam kiedyś
trzymali, zanim ich wysłali na stracenie do
obozu. Kuchnia polowa dla żołnierzy też
teraz tam jest. Wszystko w środku jest
poniszczone.
-To ładnie mnie pocieszasz, Władek –
westchnęłam. – Wiem coś o tym, bo we
Włocławku jest tak samo. Wszystko jest
„tylko dla Niemców”. Nawet do parku nie
wolno Polakom wejść, bo jest „Nür für
Deutsche”.
-Wszystko nam kradną, sk… syny – wykrzyknął
Władek – i wszystkiego nam zabraniają!
-Nie mów tak brzydko, Władziu, bo przestanę
cię lubić – powiedziałam z uśmiechem – a
teraz idź już sobie, bo muszę się wrócić do
domu.
-Zaraz, nie zostawię cię przecież na tym
pustkowiu, w środku nocy - zaprotestował. –
Jeszcze musisz ze mną trochę wytrzymać, bo
mam potrzebę cię odprowadzić do domu, żebyś
nie zabłądziła po ciemku.
Rzeczywiście odprowadził mnie z powrotem i
chciał nawet za to całusa.
-Za całusa to musiałbyś mnie dalej
odprowadzać, a nie ten marny kilometr –
zażartowałam.
I wtedy zaczęło się coś, czego się nie
spodziewałam. Złapał mnie w pasie,
przycisnął i szepnął:
-Może dostanę choć jednego na kredyt?
Ponieważ byłam zaskoczona i nic nie
odpowiedziałam, to wziął sobie ten „kredyt”
sam. Objął obiema ciepłymi dłońmi moją
chłodną na tym mrozie twarz i mocno
pocałował moje usta, a potem drugi raz i
trzeci. W ten niespodziewany dla mnie
sposób po raz pierwszy w życiu całowałam
się z obcym jakby nie było mężczyzną. I
wcale na tym się nie skończyło. Objął mnie,
a ja znów nie protestowałam, tylko
położyłam swoją głowę na jego ramieniu.
Muszę przyznać, że Władek mi się podobał, a
także ten jego „kredyt”. W końcu jednak
wróciłam do domu, a mama spojrzała na mnie
badawczo i kazała iść spać, „bo dzisiej
dość już miałaś różnych rozrywków i
figlowania, a jutro trza się byńdzie tutej
zajuńć jakumś robotum”.
Jak już kładłam się do łóżka, nareszcie w
swoim własnym domu, to pomyślałam sobie, że
będę musiała z kimś o tym wszystkim
porozmawiać, najbardziej o Władku. Gdyby tu
była Lesia, to na pewno z nią, a jak nie ma
jej, to może z Reginą.
Zastanawiałam się też, czy Władek mógłby
się nadawać na męża. Takiego, o jakiego
modliłam się kiedyś przed laty we
Włocławku. I z tym niespodziewanym dla mnie
pytaniem zasnęłam z uśmiechem na ustach.
________________
(*) "6 października 1941 roku uwięziono
proboszcza z Lubrańca księdza Gustawa
Maternowskiego, który po zesłaniu do Dachau
na skutek złego traktowania zmarł w
szpitalu obozowym w lutym 1942 roku.
Wspólnie z nim aresztowano i wywieziono do
obozu w Dachau innego księdza z Lubrańca –
Józefa Wiśniewskiego, który także poniósł
tam męczeńską śmierć w dniu 11 czerwca 1942
roku. Śmierć poniósł także ks. Antoni
Miastkowski, wcześniej aresztowany na
konferencji nauczycielskiej [we Włocławku w
dniu 26.X.1939 r.]. Podobny los spotkał
także ks. Wincentego Eljasza, proboszcza
parafii Zgłowiączka, który (…) wywieziony
został w transporcie inwalidów na śmierć w
dniu 4 maja 1942 r.” Władysław Kubiak.
„Dzieje Lubrańca”, str. 321. Wyd. Adam
Marszałek, Toruń, 2006.
Komentarze (11)
Amor
Dziękuję za odwiedziny, czytanie i komentowanie.
Cieszę się, że moja powieść się podoba.
Serdecznie pozdrawiam i życzę dobrej nocy.
Uwielbiam czytać tę opowieść historyczną. Smutne jest
to ze opisujesz realne fakty, że to wszystko niestety
miało miejsce.
Jlewan
Doskonale pamiętam swoje rodzinne strony, właśnie
Lubraniec i Włocławek. Zawsze tam chętnie wracam, na
ile czas na to pozwala.
Dobrze też pamiętam gwarę kujawską.
Dziękuję i pozdrawiam.
Ziuka
Anna
Jlewan
Turkusowa Anna
Stella Jagoda
Tadeusz Grzywacz
Madame Motylek
Dziękuję wszystkim Państwu za odwiedziny, za czytanie,
miłe i ciekawe komentarze. Cieszę się, że losy moich
bohaterek i bohaterów wzbudzają Wasze zainteresowanie.
Serdecznie pozdrawiam i życzę dobrej nocy.
Radość z powrotu i szczęście, czy
na długo? Zobaczymy.
Pozdrawiam
Wybacz, że przeczytałem tylko
pobieżnie tekst tego odcinka,
ale dysponuję, ograniczonym
czasem i chcę napisać
jak najwięcej komentarzy. Powrócę
jednak z pewnością do tego
tekstu, bo mnie ciekawi Twoja
opowieść.
Pozdrowienia:}
Przeczytalam na wdechu, wciagnela mnie to historia i
chetnie przeczytam jej dalszy ciag :)
Kawał dobrej prozy. Podziwiam.
Włocławek, Lubraniec - moje rodzinne strony.
I ta gwara kujawska - też mi bliska.
Pozdrawiam /teraz/z Bydgoszczy.
nareszcie trochę radości w tym smutnym czasie
Czekam z niecierpliwością na dalszy ciąg:) pozdrawiam