***
uderzam ohydztwem o krawędź
o brzeg stołu na którym wspólnie
kroimy chleb
wychodzę z siebie i kopię nogą
w drzwi dawno zardzewiałej percepcji
co nie może nabrać właściwego tempa
po tragicznym wykolejeniu w czasie
transportu
wysokoszkodliwych substacji
rozbryzguję zepsuty jogurt
w geście samopotępienia
na lustrze odbijającym resztki mojej
twarzy
przywołuję do porządku
sumienie recydywisty z raczej świętych
rejonów społeczno-rodzinnych
i znów wracam z powrotem
do kornej modlitwy
dziękczynienia za cud porannej
radości własnego dżihadu
utopionej w skrwawionej dżemem
mlecznej zupie z kluskami
Komentarze (0)
Jeszcze nie skomentowano tego wiersza.