wiersz z cyklu prawdziwe...
Dotknięty światłem jakiego nigdy nie zaznał
-
ptak o szkarłatnych skrzydłach,
zadrżał przed wkraczającą w bramy ogrodu
burzą stuletniego płaczu o zaraźliwej
drapieżności.
Arkady lśniły milcząco i wilgotnie
niczym matka obserwująca swego
syna karconego ojcowską - surową ruzgą.
Zanosiło się na deszcz i południe już
kipiało,
gdzieś
kolejne oko przewróciło się w śmiertelnym
upojeniu
i dłoń brutalnie uderzyła o kamienną
krawędź czasu.
Wyrok na niewinnym został wykonany
natychmiast,
wcześniej jednak zasłonięto wszystkie czułe
okna,
odwrócono blade skronie w dostojne - ciche
miejsca.
Tylko niektóre wierne dłonie gdzieś
ułożyły się do nasyconej gorączką
modlitwy.
Lecz w tym wszystkim nie było już
odważnych
podążających w stronę wojennej wrzawy,
gdzie rozegrały się najważniejsze losy
mojego krwawiącego w błękitną nicość
serca
i studni plującej, wybuchającej
przekleństwami
zadającego śmiertelne ciosy kata
pogrążonego w swej obojętności i rutynie
-
odwiecznych boginiach tego świata,
istotach o zasłoniętych woalami twarzach -
zbrukanych klątwami sprawiedliwych
pokoleń.
Komentarze (0)
Jeszcze nie skomentowano tego wiersza.