Dla zwichniętego dnia powszedniego
Jestem sobiem...
Krzyki. W ustach mrowienia
Po kaktusach lęków,
Co w mej głowie drążą
Dziurę nostalgicznej próżni
Tarcza, obronną próba wyjść
A broń tylko hukiem zbawia tej nocy.
Przebudzenie pomarańczowego
Zakrztuszenia mej duszy
Nałogi moich zobowiązań
Wobec bezkształtnego mrugnięcia do
księżyca
Czy bać się? Wstyd?! Najeść się do syta
Czy być? Lęk?! Dopowie kilka
słów….
Marginalnie żyję czasem….
Magnesem tylko oddechu
Widokiem zza oczu, kąta okiem sięgając
To szczekanie tu.
To ujadanie się psów tam
Nagich modlitw sznur.
Pozbawionych krzyża modły…
Nowe drogi, męki, szarańczy…plag
siedem
Bez tchu
Bez tchu…kłem, talerzem pełnym
wypłynąć,
-Łyżką do gardła
I przełknąć sumy wszystkich
Wyśpiewanych ponurą nocą pleśni
Dlaczego ta nuta życia bezbarwna,
Choć kolorami zwrotki jej wszystkie
Winny być malowane.
Popiersia starych nieugiętych klepsydr
Stawianych w pocie czoła
I te wołania w suchości na puste kartki
Sto twarzy a jedna wciąż dusza
Skrywane uczucia w dłoniach,
Przepuszczających łzy
Siła dnia próbuje ulec pragnieniom nocy
To kolejna gwiazda.
Kolejne skowyty bez echa
A pościel jakaś
cudna…cudza…pusta…
Dla Kasi mej...
Komentarze (0)
Jeszcze nie skomentowano tego wiersza.