Wiersze SERWIS MIŁOŚNIKÓW POEZJI GRUPA AUTORÓW BEJ

logowanie
Zaloguj
Nie pamiętasz hasła?
Szukaj

OKRUTNY DZIEDZIC- HORROR

DEDYKUJĘ MOJEMU SYNOWI MAĆKOWI

Tuż nad jeziorem, którego wody,
Szare w poświacie miesiąca.
Czarne, gdy noc jest bezksiężycowa,
A srebrne w promieniach słońca

Leży miasteczko, jakich jest wiele,
A których urok zachwyca
Jest parę ulic, jest trochę domów,
Na skraju miasta, kaplica.

Ludzie wieczorem, po znojnej pracy,
Lubią nad brzegiem zasiadać,
Aby odpocząć, odetchnąć chłodem
I z sąsiadami pogadać

Młodzież tu także przychodzi chętnie,
Wiele jest śmiechu i pisku,
Stłumionych westchnień, kiedy dziewczyna,
Znajdzie się w czyimś uścisku.

Lecz nad jeziorem, choć późna pora,
Choć pluszczą wesoło fale
I lekki wietrzyk rusza sitowiem,
Nie ma nikogo dziś wcale.

Choćby się nad tym długo namyślać,
A przyczyn znajdować wiele,
Pustka na brzegu z tego powodu,
Że dziś w miasteczku wesele.

Kaplica pełna gości weselnych,
Każdy w skupieniu i ciszy,
Patrzy jak proboszcz ślubu udziela,
Młodym, modlącym się w niszy.

A kiedy ręce stułą im związał,
By razem życie swe wiedli,
Nagle się rozległ jęk przytłumiony,
Goście weselni pobledli.

Lecz uroczystość była skończona,
Gdzie dom weselny ruszają,
Teraz już nadszedł czas się weselić,
Bo muzykanci już grają.

Zabawa zaraz się rozpoczęła,
Tańczą i młodzi i starzy,
I młoda para, wpatrzona w siebie,
A szczęście bije z ich twarzy.

Stół zastawiony gnie się pod jadłem,
Pełno jest miodu i wina,
A starzy patrząc na młodą parę,
Każdy swą młodość wspomina.


Gwarno, wesoło wszyscy się bawią,
Ktoś głośno woła, to lubię,
Krążą butelki przedniego wina,
I już niejeden ma w czubie.


Rozmowa wartko płynie przy stole,
Ten coś tam mówi ten słucha,
Wtem, ktoś przypomniał ten jęk w kaplicy,
I cisza nastała głucha.


Krążyły dawno już opowieści,
Że, gdy noc ciemna nadejdzie,
Słychać westchnienia i głośne jęki,
I nikt tamtędy nie przejdzie.


Każdy, co wiedział, to opowiada,
A strach od siebie odpędza,
Lecz, żeby sprawę tę móc wyjaśnić,
Trzeba zapytać by księdza.


Wszystkie spojrzenia biegną ku miejscu,
Gdzie proboszcz przy stole siedział,
I natarczywie go każdy pyta,
Czyżby o niczym nie wiedział.


Już wiecie wszyscy, ksiądz im powiada,
Że pod kaplicą są lochy,
I w dawnych czasach, każdy z dziedziców,
Kazał tam składać swe prochy.


Kiedym parafię tę obejmował,
I piękne jej okolice
Poznać to wszystko musiałem kiedyś,
A także zwiedzić kaplice.



W podziemiach trumny stały rzędami,
Niektóra rdzą już przeżarta,
I wszystkie, wieka zamknięte miały,
Jedna przy ścianie, otwarta.



Ostatni dziedzic tego majątku,
Twarz szara, zastygła w mękach,
W czarnym kontuszu, sumiaste wąsy,
I szable trzymał w swych rękach.



Wiekiem z powrotem przykryłem trumnę,
Lecz gdy po czasie tam wszedłem,
To wszystkie trumny stoją jak stały,
Ta znów otwarta, spostrzegłem.


I tak już było razy niemało,
Trumna otwarta, przykryję,
Gdy przyjdę, wieko znów odemknięte,
Nie wiem co za tym się kryje.


Gdy ksiądz zakończył cisza zaległa,
Każdy co słyszał przeżywa,
Co o tym sądzić? A wtedy nagle,
Nie wierzę, głos się odzywa.


Wszyscy zdziwieni szukają wzrokiem,
Któż to tak śmiało poczyna?
To przyjaciółka jest panny młodej,
Z dużego miasta dziewczyna.


-Ja się nie boję, na dowód tego,
Choć późna noc już nastała,
Wszystko co tutaj ksiądz nam powiada,
Sama zobaczyć bym chciała.


Choć goście głowy mają już ciężkie,
I szumi każdemu wino,
To patrząc na nią każdy jej szepcze,
Ty oszalałaś, dziewczyno.


Nie oszalałam, zaraz tam pójdę,
Kaplica jest niedaleko,
Odwiedzić muszę pana dziedzica,
Któremu ciąży tak wieko.


Zdumieni patrzą, a ona mówi:
- Zadanie dla mnie niewielkie,
Lecz, żeby każdy wiedział, że byłam,
Przyniosę jego szabelkę.


Zuchwała dziewka, szepczą po kątach,
Odważna jest, jasna sprawa,
Lecz niespokojnie serca im biją,
Jak skończy się ta wyprawa.


Ogarek świecy dziewczyna łapie,
I do kieszeni go wkłada,
Niedługo będę, czekajcie na mnie,
I na podwórze wypada.


Chmury brunatne zakryły księżyc,
I ciężko płyną po niebie,
Ciemno, dziewczyna jednak zna drogę,
I szybko biegnie przed siebie.


Już z dala widać zarys kaplicy,
Jak na tle chmur się wypiętrza,
Do drzwi podchodzi, cicho otwiera,
I śmiało wchodzi do wnętrza.


W kaplicy mroczniej jest niż na dworze,
Ciemność jak puch ją ogarnia,
I tylko blisko ołtarza nikle,
Maleńka świeci latarnia.


Świeczkę zapala, mdłe światło płonie,
Drogę oświetla po trochu,
Teraz na prawo, za tymi drzwiami,
Są schody prosto do lochu.


Szybko podchodzi, bierze za klamkę,
Drzwi się ze zgrzytem otwarły,
Prosto w twarz buchnął jej stęchły zaduch,
Schodzi do świata umarłych.


Chociaż odwagi jej nie brakuje,
To serce bije jak młotem,
W ręku drży świeczka, płomień się chwieje,
Ciało oblewa się potem.


Blask świeczki trumny wyławia z mroku,
Ta tu przy ścianie oparta,
To ostatniego chyba dziedzica,
Patrzy, a trumna otwarta.


Jeszcze krok tylko, za szablę chwyta,
I ciągnie ile ma siły,
Z początku dziedzic mocno ją trzymał,
Lecz potem palce puściły.


Teraz na górę, szybko z powrotem,
Szablą po drodze wywija,
Wpada do domu, gdzie siedzą goście,
Ktoś jęknął, Jezus Maryja.


Nikt na poważnie nie brał jej przecież,
I nie pomyślał nikt wtedy,
Że naruszając spokój umarłym,
Może napytać se biedy.


Ze zgrozą patrzą na starą szablę,
A ksiądz odzywa się naraz:
- Jeśli nieszczęścia chcesz ty uniknąć,
Odnieś z powrotem to zaraz.


Dziewczyna toczy dokoła wzrokiem,
A wszędzie spojrzenia kose,
Widzi, że teraz to nie przelewki,
- Zaraz tę szablę odniosę.


Wychodzi wolno, myśli się kłębią,
Strach do niej teraz dociera,
Przestało w głowie już szumieć wino,
Serce jej w piersi zamiera.


Lecz idzie jednak, a gdy przechodząc,
Ostatnie chaty już mija,
To nagle słyszy, jak w jednym z domów,
Zegar już północ wybija.


Już jest kaplica, wchodzi do środka,
Stoi przy drzwiach w wielkiej trwodze.
Świeczkę zapalić chce, lecz jej nie ma,
Chyba zgubiła po drodze.


Idzie w ciemnościach, w kierunku schodów,
- Muszę tam jednak się dostać.
Gdy nagle widzi, że przy ołtarzu,
Bieleje klęcząca postać.


Odwraca oczy, to przywidzenie,
- Chyba mnie wzrok już zawodzi.
Bierze za klamkę i drzwi otwiera,
Wolno po schodach w dół schodzi.


Kurczowo trzyma za zimną poręcz,
Strach taki, aż w gardle dławi.
Jeszcze dwa schody i będzie trumna,
Zaraz tę szablę zostawi.


Ręką przed sobą maca w ciemności
Nogi ma miękkie jak wata,
Gdy nagle ręka ją pochwyciła ,
Koścista i lodowata.


Nagle w ciemności głos się rozlega,
Stłumiony pełen boleści:
- To nie wierzyłaś, co ksiądz powiadał,
Teraz uwierzysz w te wieści.


Nie bój się, krzywdy ja ci nie zrobię,
Lecz powiem ci mą tajemnicę,
Jak ci wiadomo, ostatnim byłem,
Tego majątku dziedzicem.


Ród mój bogaty był, ziemia żyzna,
Rozległe były me włości,
Wszystko co warte poznałem w życiu,
Tylko nie znałem miłości.


Martwiłem bardzo się samotnością,
Także i z tego powodu,
Że ród mój istniał od lat, ja byłem,
Ostatnim potomkiem rodu.


Ale gdy miałem już lat pięćdziesiąt,
Skończyły się moje troski,
I zakochałem się nieprzytomnie,
W dziewczynie z sąsiedniej wioski.


Było to dziewczę młode, niewinne,
A co stwierdziłem z radością,
Że ja ją kocham, lecz ona także,
Darzyła mnie swą miłością.


Lecz w krótkim czasie, po naszym ślubie,
Zazdrość zatruła mnie jadem,
I bez powodu, ja ją niewinną,
Podejrzewałem o zdradę.


Uczucie to tak mną owładnęło,
Że śledzić kazałem ją skrycie.
Za te usługi, całej mej służbie,
Płacić kazałem sowicie.


Pewnego razu, jej pokojówka,
Nadeszła, któregoś ranka,
Przysięgła, żona w sąsiedniej wiosce,
Znalazła sobie kochanka.


Chory z zazdrości jej uwierzyłem,
I jeszcze tego wieczora,
Wyszedłem z żoną niby na spacer,
Brzegiem naszego jeziora.


W sitowiu łódkę miałem ukrytą
Wsiedliśmy, wiosła chwyciłem,
Zmierzch już zamieniał się w noc ponurą,
Szybko od brzegu odbiłem.


I jakby planom moim sprzyjając,
Nagle zerwała się burza,
Popchnąłem żonę, patrzyłem mściwie,
Jak się w odmętach zanurza.


To był wypadek, każdy uwierzył,
Żyjących można przekonać.
Ale wiedziałem, za moją zbrodnię,
Odpowiem, gdy przyjdzie skonać.


Gdy tylko północ nadejdzie, cierpię,
Błąkam się znoszę katusze,
A przy ołtarzu, ona niewinna,
Modli się za moją duszę.


Słowo „ przebaczam”, kiedy wypowie,
Ulży mi wtedy ogromnie,
Lecz ja nie mogę wyjść z tego lochu,
Ona nie może przyjść do mnie.


Idź tam, trzy kroki od niej uklęknij,
O przebaczenie zawołaj,
A kiedy słowo to ci wypowie,
Szybko uciekaj z kościoła.


Puścił jej rękę, dziewczyna szybko,
Po schodach na górę wbiegła,
I wśród ciemności, tuż przy ołtarzu,
Postać klęczącą spostrzegła.


Trzy kroki za nią klęka a lampka,
Rzuca na ścianę ich cienie.
- Wybacz mężowi okropną zbrodnię
I ukróć jego cierpienie.


Cisza zaległa, dziewczyna w trwodze,
Już resztki siły zatraca.
- Wybaczam, nagle głos się rozlega,
Postać się z wolna odwraca.


Patrzy dziewczyna jak skamieniała,
Szkielet ubrany w całunie,
A zamiast twarzy ma czaszkę trupią,
Wolno posuwa się ku niej.


Patrzy przed siebie, oczom nie wierzy,
Chce uciec, lecz nadaremnie,
Strach obezwładnił ją całkowicie.
Padła bez zmysłów na ziemię.


Rano bez życia ją znaleziono,
Strach zastygł w martwych źrenicach,
I od tej pory się zakończyła.
Stuletnia męka dziedzica.







autor

ESER

Dodano: 2005-06-23 09:15:33
Ten wiersz przeczytano 1248 razy
Oddanych głosów: 9
Rodzaj Rymowany Klimat Mroczny Tematyka Fantastyka
Aby zagłosować zaloguj się w serwisie
zaloguj się aby dodać komentarz »

Komentarze (1)

MamaCóra MamaCóra

Łał, to horror nad horrory.
Długi, ale świetnie się czyta, ciekawie opowiedziane,
trzyma w napięciu po ostatnie słowo.

Dodaj swój wiersz

Ostatnie komentarze

Wiersze znanych

Adam Mickiewicz Franciszek Karpiński
Juliusz Słowacki Wisława Szymborska
Leopold Staff Konstanty Ildefons Gałczyński
Adam Asnyk Krzysztof Kamil Baczyński
Halina Poświatowska Jan Lechoń
Tadeusz Borowski Jan Brzechwa
Czesław Miłosz Kazimierz Przerwa-Tetmajer

więcej »

Autorzy na topie

kazap

anna

AMOR1988

Ola

aTOMash

Bella Jagódka


więcej »