Syrena...
Stąpając po piaszczystej plaży,
Gdy słońce czerwieniami się jarzyło,
Mych uszu dobiegł śpiew,
Niczym chór słowików o brzasku,
Budzący śpiochów z letargu.
Był tak piękny i kojący.
Moje serce ująwszy w swe więzy,
Nie chciał uwolnić.
Szukałem tych dźwięków każdego wieczora,
Aż pewnej gwieździstej nocy ujrzałem ją.
Śpiew był niczym do jej urody.
Nie zapomnę tych lśniących włosów,
Niczym promienie zachodzącego słońca.
Tej gładkiej skóry,
Delikatnej niczym jedwab.
Tych oczu niezwykłych,
Błyszczących jak najbielsze perły
oceanu.
I jej ust tak ponętnych,
Że oddałbym życie za jeden pocałunek.
Gdy podszedłem bliżej, zrozumiałem.
Żadna ludzka niewiasta nie jest tak
idealna.
Ja słyszałem syrenę, widziałem
I się zakochałem.
Lecz ona nie mogła wyjść z morskiej
toni.
I odeszła na zawsze...
Teraz stoję na klifie...
I z rozpaczy,
Oddaje się w morskie fale...
Komentarze (0)
Jeszcze nie skomentowano tego wiersza.