Odległe echo miłości
Kochałem, tak po prostu. Kochałem pięknie.
Lecz zapadłem się znowu, wessany w odmęt
czarnej dziury. Rozerwany na strzępy wraz
ze swoim własnym cieniem. Nadchodzi maj.
Maj mój jedyny. To będzie najpiękniejszy
maj przełomu i śmierci..
To wtedy przyszedłem na świat, już wiesz.
Pamiętasz o mnie, choć tak niewiele, ale
pamiętasz, cokolwiek. To dobrze. Zostanie
po mnie jakiś ślad. Padał deszcz i ciężkie
krople uderzały o blaszane parapety okien
wysokich jak witraże. W rynnach bulgotała
woda. Drzewa szumiały, jakby oklaskiwały
liśćmi czyjeś przybycie. Drzewa szumiały,
szeleściły, nucąc melancholijną pieśń. I
słuchałem w tej pustej sali szeptów ciszy i
bicia swojego serca. Przez otwarte szeroko
drzwi weszła melancholia w białym rozpiętym
kitlu i z czarnymi włosami rozwianymi jak
wiatr. Nachyliła się nade mną i wzięła w
swoje chłodne ramiona, przytulając do
piersi. I poniosła w dal. W szary półmrok
korytarza. W te zimne obszary. I poniosła,
niosąc czule i tęsknię gładząc po głowie. I
wszędzie był wiatr w tej szarości świtu. I
wszędzie odgłosy kroków, niczyich. Takich
powolnych, opuszczonych, pustych, jakby
kogoś, kogo już nie ma, ale jeszcze
istnieje w jakiejś dziwnej substancji
skamieniałego czasu. Gdzieś pomiędzy.
Gdzieś tam, co daremnie błądzi w tej ciszy
wiatrem otchłani zbudzonej. W tej nicości
opuszczenia, wlokąc ostatnią nadzieję
kolczastą jak kwiat czerwonej róży.
Zatrzaśnięte drzwi z zatartymi numerami na
mosiężnych tabliczkach. Długi korytarz.
Ciągnące się donikąd rury. Cała plątanina
zardzewiałych rur z wyciekającą z nich
czarną, cuchnącą mazią. Zatrzaśnięte drzwi,
zamknięte. Otwarte na oścież… Za nimi
pokoje w półmroku i kurzu. I ta jego
powolność opadania. To wirowanie i mżenie w
wysokich oknach, za którymi rozkołysana
szła lśniąca od deszczu zieleń kasztanów.
Jakieś ustawione w rzędzie popiersia okryte
zakurzoną folią. Porzucone w nieładzie
dłuta, młotki… Pracownia martwego artysty.
Ciemnozielone tablice zapisane białą kredą.
Wykresy, wzory, tabele… I poobijane gabloty
z powybijanymi szybami, wysuniętymi,
połamanymi szufladami… Radiole, drewniane
skrzynie czarno-białych telewizorów,
talerze z perforowaną taśmą, magnetofonowe
szpule… Pod skrwawionymi stopami gruz,
chrzęst potłuczonego szkła, zwoje jakichś
kabli...
Żałosne eksponaty, ofiary straszliwej
radiacji szczerzyły pokrzywione, żółte
zęby, niby w diabelskim uśmiechu.
Straszydła, potwory. Nosiciele okropnych,
śmiertelnych chorób. Ktoś z syndromem
proteusza machał na powitanie, nie machał…
To zatopiony w formalinie witał się ze mną.
Za szkłem w słojach płody z mózgami na
wierzchu. Cyklopy z jednym ogromnym okiem.
Stwory z dwiema, z trzema głowami i dłońmi
o dziesięciu, powyginanych, długich niczym
cienkie patyki palcach. To wykrzywiona dłoń
pod nienaturalnym kątem, to szara twarz
podobna do niczego…
Sina śmierć. Królestwo śmierci i smrodu
chemicznych odczynników zjełczałych dawno
minioną przeszłością. Sfermentowanych
płynów, fekaliów, odpadającej całymi
płatami olejnej ze ścian farby. Łózek na
kółkach z przegniłymi, cuchnącymi moczem
materacami…I gazety… Stosy pożółkłych ze
starości gazet, zdjęć, fotosów, plakatów…
Uchwycone pod różnymi kątami twarze.
Uśmiechnięte, smutne, obojętne… Gdzieś tam,
daleko na Pacyfiku nuklearne kratery,
ogołocone ze wszystkiego pacyficzne atole.
Betonowe bunkry, zardzewiałe resztki…
Rozsypujące się truchła manekinów. Kłujące
w oczy nagłówki z tłustej czcionki:
Abandoned places. Radioactive zone… Cancer…
Przechodzę obok tego wszystkiego w mżącej
poświacie czasu, jak w starym filmie
zapisanym na celuloidowej, zleżałej taśmie…
Oglądam szare odbitki, klisze… Samotny dom
na stepie. Idę ku niemu, w którymś gorącym
dniu lipca. Zresztą, nie pamiętam. Dotykam
oddychającej ściany. Dotykam pęknięć, które
poszerzają się i kurczą. Małe okna niczym
oczy. Ciemna gardziel otwartych drzwi…
Porośnięte wszystko wątłymi łodygami,
korzeniami liśćmi… Zachwaszczone plątaniną
wieloziela bez woni. Wyłażą w absolutnym
milczeniu z każdej szczeliny
napromieniowane widma umarłych o nieostrych
obliczach, pozostałości. Resztki dawnego
życia…
Chociaż wizja to ostra jak brzytwa. Tak jak
ostre są widzenia chorego,
rozgorączkowanego maligną snu. Głębokie,
kobaltowe niebo z pojedynczymi żaglami
białych obłoków, które płyną, które suną aż
po kres widzenia… Słońce odbija się
pomarańczą od szyby poruszanego niczyją
ręką okna. Skąd to nagłe poruszenie? Od
niczego i nikogo. To od wewnętrznego
drżenia elementarnych cząstek, które
wezbrało na skutek przeskoku czasu. Z
powodu echa dawnej eksplozji.
Jesteś tutaj. Widzę cię. Jesteś blisko.
Daleko. Na wyciągnięcie ręki… Zbliżasz się
to znowu oddalasz. Kładę się z cichym
skrzypieniem w pustym pokoju na podłodze z
sosnowych desek, w którym tylko jedno
drewniane krzesło. I tonę w jaskrawej
smudze światła, w której tkwi jakaś
tajemnica zachodzącego słońca. Jakieś
nieokreślenie, jakaś enigmatyczność… Jesteś
tutaj, wiem. Lecz ciebie nie widzę, ale
czuję twoją obecność. W jasnym snopie
wirującego kurzu i w obliczu nadciągającego
zmierzchu… Jesteś tutaj. Dostrzegam, gdzieś
w kącie nikłe poruszenie, drżenie
opadającego powoli wirującego pyłku. Słyszę
jak do mnie szepczesz, omiatając skronie
nikłym powiewem albo raczej tchnieniem
spoza ogromnego czasu, z wieczności. Jak
szepczesz mi czule do ucha, z pogłosem
niknącego gdzieś echa. — Włodku, nie
odeszłam. Jestem przy tobie z miłości.
Pamiętaj…
(Włodzimierz Zastawniak, 2023-04-30)
https://www.youtube.com/watch?v=SNoAJHM8R-0
Komentarze (1)
Niesamowity wiersz, jego emocje, odczucia, obrazy,
wwiercają się
w odbiorcę.
Pozdrawiam, Arsis.:)