Ballada o chłopcu warszawskim
Patrzył przez okno na ludzi na dole,
Nudził się, błądził oczyma po klasie
Nic się nie działo jak to bywa w szkole
Marzył nie wiadomo o czym – zda
się
Chciał może wyrwać się stąd nareszcie
Niemiecką czytankę belfer ciągnął
przerażony
Może myślał o ojcu w areszcie
Niemców za oknem z bronią miliony
Samochody i warszawianie zabiegani
Swastyki na murach, kolczatki na drodze
Na plakacie Żydzi rozstrzelani
A Niemce wkoło rozglądali się srodze
Niemieckie samochody i krzyk
gdzieniegdzie
Gdzieś jedzie pod bronią w skroń
wcelowaną
Trzech mężczyzn skutych w pojeździe
I matkę z dzieckiem prowadzą zapłakaną
Trzydzieści wozów stanęło na ulicy
Jak mara w nocy, jak śmierć nieuchronna
Zbiegli się Niemcy z całej okolicy
Na środku kobieta stała bezbronna
Dzieci i matki bez słowa mordowali
Bez chwili namysłu i bez zwątpienia
Kto stał na drodze - rozstrzelali
W powietrzu był zapach przerażenia
Jak rój się cisnęli i do wozów wsiadali
Jakby spłoszeni, ale nie wiedział nikt
czym
Jak nagle się pojawili – tak
odjechali
Aż spod kół wozów leciał czarny dym
Tuman kurzu jedynie tam zostawili
Spłynęła krwią zabitych ulica
Czterdziestu życia pozbawili
Martwa się stała dzielnica
I cisza śmiertelna nad miastem nastała
Nawet już ranni przestali jęczeć katusze
Przerażenie w sercach ludzi zasiała
Do Boga szły pomordowanych dusze
Cisza gorsza była niż burza miniona
Strach śmiertelny w oczach każdego
Patrzyła nań twarz przerażona
Jakiegoś chłopca z ulicy zabitego
Gdy odwrócił się ciszą przejęty
Zobaczył, że w klasie nie ma nikogo
Na podłodze tylko zeszyt pogięty
A wiatr przewracał kartki złowrogo
Kiedy uciekli wszyscy nie wiedział
Aby ich znaleźć przez okno więc spojrzał
Najgorszego się teraz spodziewał
I najstraszliwszy obraz tam dojrzał
Przed wejściem krwi pełno było
Po ulicy Brzeskiej stronie
Kilku mężczyzn zwłoki przykryło
Belfra, co zginął w uczniów obronie
Za nim gromadka cała w kupie leżała
Patrzyli w okna swej dawnej klasy
Dyrektorka swe łzy na nich składała
I przeklinała te diabelskie czasy
Dzień się dopiero zaczynał robić krwawy
W ciszy grobowej syrena oznajmiła
„Ogłaszam alarm dla miasta
Warszawy!”
I pierwsza bomba w powietrzu zawyła
Wybuch okropny, ogień sypnął wszędzie
Już silniki słychać było w dali
Ludzie spowici w amoku, obłędzie
Przerażeni byle gdzie uciekali
Teraz dywan przykrył niebo Warszawy
Otwarto schrony, za późno o wiele
Co rusz gdzieś nowe wybuchały pożary
I kilka domów już stało w popiele
Ryk przeokrutny z bólem wchodził w uszy
A on uciekał jak na skrzydłach niesiony
Już dom na głowę się mu sypał i kruszył
Padł przed nim jakiś człowiek zemdlony
Dotarł tam gdzie był dom jego i rodzina
- kupa gruzu i zgliszcza się tlące
W ziemi tylko wielka została rozpadlina
A pod gruzami dwa trupy leżące
Poznał i ojca i matkę z ledwością
Oczy krwią nabrzmiałe patrzyły
Twarz pokryła się potu szarością
Wzrok i serce między sobą się biły
Zmagały się czy to prawda straszliwa
Czy tylko obraz jedynie szkaradny
Oblicze jego blade i mina rozpaczliwa
Stał tak długo w płaczu bezradny
Zerwał się i biegł ile w nogach sił
Nie wiedział sam gdzie i jak daleko
Widok rodziców w głowie mu ćmił
A pot spływał z czoła gorzką rzeką
Zobaczył schron otwarty w oddali
I tłumy tam pospiesznie ciągnące
Ludzi co jak dzicy się pchali
A nad jego głową bomby huczące
Przed schronem odwrócił się jeszcze
By spojrzeć na warszawskie mury
Ponad nimi słupy dymu złowieszcze
I ryczące deszczem chmury
Bomby jak ulewa na ziemię leciały
Ludzie z nóg ścięci masowo padali
I dom po domu w pył się sypały
A ci co żyli po martwych deptali
Paliło się miasto, paliły się domy
I kościół na wieży z zegarem
Dzwon tylko bił lekko rozstrojony
Odbijał się czerwieni pożarem
Oślepiał ogień, dym usta zatykał
A on jakby zamarł w bezruchu
Stał, patrzył i z trudem oddychał
Pośród szarego zaduchu
Zamknął powieki obrazem zlękniony
Dusza łzami krwawymi płakała
Ucieczką swą był już zmęczony
A śmierć wciąż z nieba padała
Otworzył oczy wielce zdumiony
Tysiąc ludzi ciasno stłoczonych
Mężczyzna nad nim pochylony
I setki oczu w niego utkwionych
"Miałeś szczęście żem cię dojrzał
I żem cię zabrał co prędzej z ulicy..."
On na niego ze strachem spojrzał
Nie było już mokotowskiej dzielnicy
"Cięła powietrze i gwizd jej było
słychać
Chwilka i byś został już tam na wieki
Chwyciłem cię i zaczęliśmy umykać..."
On słuchał i zamglone mrużył powieki
Nic nie rzekł więcej, wstał i pył
zrzucił
Z twarzy udręczonej i swojego ubrania
Popatrzył na niego i w tył się obrócił
W powietrzu odór ludzkiego konania
Chodził i błądził oczyma po sali
Jakby czegoś lub kogoś szukał
Aż dojrzał kobietę w oddali
I błysk w oku mu się rozhukał
Krzyczeć z bólu nie miała już sił
Śmierci całunem spowita leżała
Bóg jeszcze życie w niej tlił
Ledwie biedaczka jeszcze dychała
Chciał zdążyć jeszcze przed końcem
A wiedział, że spieszyć się trzeba
Przed ostatnim w jej oczach słońcem
I otwartą już drogą do Nieba
Biegł ze śmiercią się ścigając
Dopadł i przywarł do niej ucha
Ludzie patrzyli cicho szeptając
"Czy jeszcze żyje słucha..."
Iskra w oczach jemu błysnęła
A jej rosa się pod powieką rozlała
Kobieta ciężko lecz cicho westchnęła
I w te słowa się odezwała:
"Wiem po coś tu mój drogi
Lecz pomóc ci nie zdołam
Już kat nade mną złowrogi
Już odchodzę, już konam..."
Szarpnął nią jaka w nim siła
"Proszę byś poczekała jeszcze!"
Przytomność nagle ją opuściła
A wzięły konwulsje i dreszcze
Usiadł i oczy przetarł zmierzwione
Patrzył na męczarnie, ból i katusze
Łzy spłynęły goryczą przepełnione
A niechęć życia opanowała duszę
Płakał marzeń i nadziei pozbawiony
Potem zamarł i marzył o Niebie
Wzrok jego w jeden punkt utkwiony
I wtem usłyszał głos obok siebie:
"Nie wiem gdzież ona, czy ujść zdołała
Odnajdziesz ją. Ja wiem, że rozumiesz
Chcę aby wtedy przy tobie została
I szczęścia jeszcze w życiu skosztujesz
Będę miała w opiece i ją i ciebie
Gdy odejdę już życiem znużona
Jeśli dane będzie mi być w Niebie
Twa dusza już nie będzie strwożona
Na znak pokory nań głową skinął
Oczy w suficie utkwił nieruchome
Z dziwną i przerażającą miną
Dławił modlitwy słowa stłumione
Hałas jakiś obok - odwrócił więc głowę
Ludzie stłoczeni i bezwładne ciało
Widział tylko jej twarzy połowę
A kilku jej zwłoki już przykrywało
Umarła jej matka, już bólu nie czując
W samotnym rogu warszawskiego schronu
On płakał, oczami po ludziach wędrując
A ona niczym Chejron w górach Pelionu*
Przeżyła to co przeżyć miała
Uczyniła to co uczynić trzeba
Na wieki się ze światem rozstała
I odeszła w pokoju do Nieba
Za duże jak dla niego było to brzemię
Miotał się tak w obłędzie strwożony
Raz wznosił głowę raz patrzył w ziemię
Płakał, śmiał się i złościł szalony
Dzień po dniu mijały bez słońca i nieba
Umierały kobiety, mężczyźni i dzieci
Czasu nikt nie liczył bo nie było trzeba
A szedł już tydzień trzeci
Ludzi z dnia na dzień wciąż ubywało
Rósł stos i zapełniała się droga do
Nieba
I mocniej było czuć rozkładające się
ciało
Brakować zaczęło powszedniego chleba
A on milczał od niedziel dwóch z górą
Na wycieńczenia progu
Z miną zatwardziałą, ponurą
Robił coś dnie całe w rogu
Ręce po łokcie krwią naznaczone
Twarz umęczona, zlana potem cała
Dzieło nie było jeszcze skończone
A ściana jak stała tak stała
Próbowali tłumaczyć, przemawiać
„To praca Syzyfa” –
wołali, mówili
On nie chciał z nikim rozmawiać
I wreszcie się ludzie tym już znudzili
Próbował wyjść tynk obdzierając
Pokonać mur z betonu i cegły
W ciszy serca o pomoc wołając
Strugi krwi mu po rękach wciąż biegły
Nadeszła chwila wolności
Ku wrotom głowy zwrócone
W oczach ognie radości
Męki ich wreszcie skończone
Jęknęła stal od nacisku zmęczona
Snop światła padł na udręczone twarze
Powieka ich od jasności zmrużona
A miesiąc mijał już na zegarze
Światło wolności bólem naznaczone
Trwogą, cierpieniem, katuszą
Mrużyło wszystkich oczy przekrwione
Szarpało wciąż udręczoną duszą
Wzrok przyzwyczaić się zdołał
I dwoje weszło młodych ludzi
Ten wyższy głośno zawołał:
„Nadzieja wreszcie się
budzi!”
Komentarze (0)
Jeszcze nie skomentowano tego wiersza.