Kawa, cz.2/2
przypomnienie - czas: lipiec 1989, miejsce akcji: Mazury, forma akcji: powrót z Kętrzyna do domu na rowerach
cd.
Wyjechać do NRD miałem dopiero w połowie
lipca. Dzień był piękny, słoneczny, w
następnych dniach pogoda nie miała się
zmienić na gorszą. Zostaliśmy więc nad
jeziorem Dobrąg (sprawdziłem nazwę na
mapie, chociaż w drugim atlasie widniała
też inna: „Dąbrąg”) przez trzy dni. Poznani
młodzi Niemcy okazali się miłymi,
sympatycznymi ludźmi, a ja przy okazji
rozmów próbowałem przypomnieć sobie prawie
zapomniany, szkolny „niemiecki”. „Przyda
się jak znalazł za kilkanaście dni.
Szczęśliwy traf” – skonstatowałem w myśli z
zadowoleniem.
.
Jak miałem w zwyczaju, dla poznania nowego
miejsca pochodziłem między namiotami
zaznajamiając się ze spotkanymi
wczasowiczami. Okazało się, że to pole
biwakowe istniało już od dwudziestu lat i
przyjeżdżali tu stali bywalcy – jedna ze
śląskich kopalń wydzierżawiła je od
miejscowego nadleśnictwa dla swoich
pracowników. Dlatego nie miałem go
zaznaczonego na turystycznej mapie. Nie
było jednak zakazu rozstawiania namiotu
przez obcych ludzi; za bardzo drobną opłatą
każdy mógł tu biwakować.
.
Jeden z nowo poznanych wczasowiczów pokazał
mi miejsce, skąd brali wodę do picia.
Prawie otworzyłem szczękę z zadziwienia i
jednocześnie zachwytu – było to malutkie
źródełko bijące ze ściętego i wyżłobionego
pniaka, ledwie wystającego z wody przy
samym brzegu jeziora.
.
– Można ją pić bez przegotowania, jest tak
czysta – poinformował mnie, widząc moje
uniesione brwi. – Wodę bada sanepid, a
przyjeżdżam tu z rodziną od ponad
dziesięciu lat.
.
Od razu nabrałem ją do czajniczka. Byłem
już porządnie zgłodniały.
Zaraz po śniadaniu skorzystałem z ciepłej
wody w jeziorze – była czysta i
przejrzysta; stojąc w niej po szyję
widziałem palce u nóg. Rozkoszy pływania
nigdy sobie nie odmawiałem, więc od razu
popłynąłem na małą godzinkę. Po powrocie,
radosny, od razu pokazałem małżonce
wyciągnięty kciuk i rozłożyłem się na
wyciągniętym z namiociku materacu.
.
– Gabrysia, woda jest cudowna! Aleśmy
trafili miejsce, i to dzięki tobie!
.
– Więc zostajemy? Przynajmniej odpocznę od
jazdy i pupa mi wydobrzeje – uśmiechnęła
się. – Ale jedzenie? Tu nie ma sklepu –
jednocześnie sprowadziła mnie,
pragmatycznie, z obłoku na ziemię.
.
Nie dałem się jednak tak łatwo uziemić. Już
byłem po rozmowach ze stałymi bywalcami.
.
– Pojadę do Barczewa, to z siedem-osiem
kilometrów. Tam wszyscy stąd się
zaopatrują. Kartki żywnościowe przecież
mamy. I zobacz, to naprawdę piękne miejsce.
– Powiodłem ręką naokoło. – Stoliki i ławki
pod daszkami są, sławojka jest. A najlepsze
to ta woda ze źródełka. Żyć, nie
umierać!
.
Zostaliśmy nad jeziorem pełne dwa dni.
Poznaliśmy też kilka osób z Barczewa, które
również odpoczywały pod sąsiednim namiotem.
Starałem się jednocześnie dużo rozmawiać z
Johannem, aby przypomnieć sobie ich język.
Przypadliśmy sobie do gustu.
.
Okazało się, że ta rodzina niemiecka
jedzenie przygotowywała wyłącznie z zapasów
żywności, które zabrała ze sobą z NRD. Same
konserwy, pasztety i dżemy…
.
– Gabrysiu – ostatniego dnia pobytu
zagadnąłem małżonkę – w połowie lipca jadę
do dederowa do pracy, a wracam aż po
miesiącu. I tak mnie nie będzie, więc może
dajmy im jedną z naszych kartek na żywność?
Ich dzieciaki ciągle tylko na konserwach i
dżemie. Chyba im się kończą, a prawie nic
nie mogą u nas kupić. Kartek przecież u nas
nie dostali.
.
– Oczywiście, też o tym myślałam. Zaraz
przyniosę. – Po chwili wróciła i pomachała
mi przed nosem małym, zwykłym ale cennym
papierkiem. – Niech sobie coś w sklepie
kupią.. Polubiłam ich. A ta kawa, jak
przyjechaliśmy…
.
Również się uśmiechnąłem.
.
Za chwilkę przyszli Johann z Heike i mnie
podziękować. Szczęśliwi, od razu pojechali
samochodem do Barczewa. Po powrocie
urządzili prawdziwą ucztę, gdyż przywieźli…
parówki. Dobrze, że mieli jeszcze w swoich
zapasach musztardę.
.
Zaprosili nas do stołu, ale grzecznie
podziękowaliśmy za tę wykwintną potrawę.
Jedliśmy ją często, a do tego mieliśmy
jeszcze własne zapasy żywności.
.
– Przyniesiemy swoje jedzenie. Wy ciągle na
konserwach, a my możemy jeść świeże ze
sklepu. Zresztą już jutro rano musimy
wracać do domu. Jak w smaku? – Wskazałem
ruchem głowy na ugotowane parówki, pięknie
prezentujące się na ich talerzach.
.
– Oo… schmackhaft – Heike przełknęła kęs,
aby odpowiedzieć. Uśmiechnęła się i
pokiwała głową. – Sehr lecker.
Smats…ssne.
.
Niezbyt zrozumiałem, co powiedziała, ale
się domyśliłem. „Jak to czasem mało
potrzeba człowiekowi do szczęścia –
uśmiechnąłem się w myśli – To, co jest
powszechne, zwykłe, ale chwilowo stanie się
rzadkością, od razu inaczej się traktuje i…
odczuwa”.
.
– Guten Appetit. – Ten zwrot akurat
pamiętałem.
.
Następnego ranka wcześnie zwinąłem namiot i
zapakowałem bagaże na rowery. Pożegnaliśmy
się z poznanymi tuziemcami z Barczewa oraz
niemiecką rodziną; z Johannem wymieniliśmy
adresy. Przed samym wyjazdem czekała nas
jeszcze jedna miła niespodzianka – Heike
podarowała mojej małżonce miękką, piankową
nakładkę na siodełko rowerowe. „Skąd
wiedziała? Ten podarunek dla Gabrysi to jak
wczoraj dla nich zwykłe, a jednak pyszne
parówki”. – Spojrzałem na połowicę z niemym
pytaniem we wzroku. Nieznacznie wzruszyła
ramionami, ale jednocześnie się
uśmiechnęła. „Skąd Heike wiedziała? Jak się
dogadały? Ot, rozgryź kobiety”. – Też się
uśmiechnąłem.
.
Oni też już szykowali się do powrotu.
Jeszcze ostatnie uściski z ich dziećmi,
założyłem małżonce tę nakładkę na siodełko
roweru i ruszyliśmy w dalszą drogę do
domu.
.
Aż szkoda było nam opuszczać biwak – te dwa
dni nad jeziorem Dobrąg spędziliśmy bardzo
przyjemnie. Przepiękny, stary las, pogoda
dopisała, zapoznani ludzie okazali się
uczynni i sympatyczni. Niestety, czekał
mnie niedługo wyjazd do pracy w NRD.
.
Jechaliśmy już prawie cały czas drogą
krajową, przez Olsztyn, gdyż ruch
samochodów nadal był niewielki. Małżonce, a
właściwie pewnej części jej ciała, chyba
przydały się te dwa dni odpoczynku, gdyż
przestała się kręcić na siodełku.
.
– Widzę, że prezent od Heike ci służy –
zażartowałem.
.
– A wiesz, że naprawdę lepiej – odparła z
uśmiechem. – I nogi mi się chyba
przyzwyczaiły. Możemy jechać.
.
– Od Dobrąga do domu niecałe dwieście
kilometrów. Spokojnie powinniśmy w dwa dni
dojechać. Po drodze gdzieś przenocujemy w
wiosce, jak poprzednio.
.
Pedałowało się nam tak dobrze, że niedługo
przed zmierzchem przejechaliśmy prawie
połowę pozostałej trasy. Jednak z
zakwaterowaniem lub rozbiciem namiotu już
nie było tak łatwo, jak w jeździe do
Kętrzyna bocznymi drogami. W jednej,
później drugiej z mijanych wiosek zapytane
o nocleg gospodynie wyraźnie dawały do
zrozumienia, że „nic nie ma za darmo”.
Kiedy zapytywałem o cenę, zaskakiwała mnie
wysokość żądanej zapłaty. Bankructwem nam
nie groziła, ale…
.
– Jedziemy jeszcze dalej, Gabrysia? Tutaj
to już jest zdzierstwo.
.
– Jedziemy. – Kiwnęła głową. – Na razie
dobrze mi się jedzie.
.
– Cholera, to międzynarodowa trasa, wielu
turystów z RFN tędy jeździ na Mazury. To i
miejscowi się na nich nastawili i zachodnie
marki. – Zakląłem pod nosem. – Mogliśmy
jednak wracać tą samą drogą.
.
– A skąd wiedziałeś? Do tego mówiłeś, że ta
jest trochę krótsza. Jeszcze mogę
jechać.
.
Lasy się skończyły, jechaliśmy już tylko
wśród upraw rolnych. Kiedy w kolejnej
wiosce rozmowa o noclegu miała podobny
przebieg, chciałem już rozbić namiot w
szczerym polu, ale połowica zdecydowanie
odmówiła.
.
– Tu, przy szosie? Bez wody do herbaty? Do
umycia? Jedziemy dalej, naprawdę dobrze mi
się jedzie.
.
– Mamy jeszcze napoje w bidonach…
.
– …i nimi się umyję? Może gdzieś po drodze
będzie jeszcze czyste jezioro.
.
– No dobrze. Ale jak będziesz miała dość,
to rozstawię namiot nawet w szczerym polu.
Tyle co na przespanie.
.
Zadziwiła mnie małżonka. Słońce już
zachodziło, cały dzień pedałowaliśmy, a
jeszcze chciała jechać. Mnie nie
przeszkadzało, byłem wprawiony, ale ona po
tylu latach wsiadła na rower i od razu na
tak długą trasę. „W życiu bym się nie
spodziewał. Oczekiwałem że będzie stękać,
marudzić i byłoby to naturalne, a tu
jeszcze jej mało” – pomyślałem z
podziwem.
(...)
fragment nowo pisanej książki "Dojrzałe lata" z cyklu "Zza zasłony czasu")
Komentarze (2)
Jastrz, oddaliśmy kartkę, gdyż za tydzień wyjeżdżałem
na miesiąc z Polski, więc mogliśmy sobie na to
pozwolić. Pomogli nam kawą, my im kartką.
PS. A za niecały miesiąc już zniesiono w ogóle kartki
żywnościowe, dokładnie 1 sierpnia 1989.
Mam wiele sympatii do Niemiec i Niemców, jednak myślę,
że kartki żywnościowej żadnemu Niemcowi bym nie oddał.